Wyspa Błękitnych Smoków

Witaj czcigodny wędrowcze! Wspomóż mnie, ubogiego żeglarza miską pożywnej strawy, jeśli łaska. Stary już jestem i jak widać biedny, dlatego też zrewanżować się mogę jedynie morską opowieścią, która jednak pochłonie i zaciekawi Cię bez reszty. Będzie to bowiem sekret, o którym do tej pory wiedziałem tylko ja i smoki. Tak, tak – nie rób takich wielkich oczu, dobrze słyszałeś. Och, dziękuje – przepyszny ten bigos, jeszcze gdyby tylko znalazł się kufel grzanego piwa, to mógłbym zacząć już moją opowieść…

Zaczęło się to wszystko lata temu, gdy rozpoczynałem swoją karierę jako kapitan statku handlowego w służbie księcia Gerarda Trojdena z Koviru. Wyruszałem właśnie z pięknego portu Lan Exeter, ambitnie obierając sobie za cel pożeglowanie na północ i przetarcie kolejnego szlaku morskiego. Ten szlak pozwoliłby na ominięcie Gór Smoczych i nawiązanie stosunków handlowych z żyjącymi na północy półdzikimi plemionami. Jednakże wyprawa moja nigdy takich efektów nie dała. Otóż kilkadziesiąt mil morskich na północ od wyspy Inis Porhoet, która stanowi ostatni bastion cywilizacji na północy, natknęliśmy się na piratów. Ci oczywiście zaskoczyli nas i zaatakowali – z tej krwawej bitwy wiele nie pamiętam; moi ludzie widząc, że jestem ranny wrzucili mnie po prostu do szalupy i zepchnęli w morze (tak chcieli uratować me życie). Jakoże była noc, udało mi się wraz z jednym z moich żeglarzy wydostać z tej śmiertelnej opresji. Wtedy też rozpoczęliśmy naszą desperacką walkę o przetrwanie, znajdując się w maleńkiej łodzi, bez zapasów i map, ale za to pełni nadziej i determinacji. Po kilku dniach żeglugi 'na oślep’ wydarzył się prawdziwy cud – w oddali dostrzegliśmy wyspę!

Kiedy dotarliśmy na ląd, ze szczęścia zaczęliśmy tańczyć i całować ziemię. Radość nieco zmalała, gdy jasne stawało się, że wyspa jest niezamieszkana. Była na niej jednak niezbędna nam woda pitna oraz zwierzyna i ryby. Dało się tam więc przeżyć i to dodawało nam otuchy. Kierowani wrodzoną ciekawością przystąpiliśmy do badania naszego nowego domu. Z tego co pamiętam, wyspa miała kształt prawie idealnego koła (co nie jest zbytnio powszechne i naturalne) o średnicy około 8 mil (czyli po waszemu jakieś 13 kilometrów). Zwracał też uwagę inny interesujący fakt – otóż wyspa zdawała się być wierzchołkiem góry wystającym z morza. Idąc więc z plaży ku środkowi, cały czas maszerowało się po coraz wyższych skałach, aż docierało się do wyniesionego jakieś 500-600 metrów nad poziom morza wierzchołka 'góry’. W wyższych partiach, wśród skalnych załomów, znajdowaliśmy też liczne i rozległe groty i jaskinie. Jednakże złowieszcze odgłosy dochodzące z ich wnętrza zniechęciły nas skutecznie do wybrania którejś z nich na schronienie. Zbudowaliśmy więc prymitywną drewnianą chatę nieopodal plaży. Tak rozpoczął się długi i arcyciekawy okres naszego 'panowania’ na wyspie.

Nie sposób nie wspomnieć, że oprócz naszego 'królestwa’, na wyspie znajdowały się także dwa inne, znacznie jednak od naszego potężniejsze. Mam tu na myśli świat zwierzęcy i roślinny. Na wyspie spotkaliśmy bowiem takie gatunki flory i fauny, jakich bez wątpienia nie uświadczysz nigdzie na Kontynencie. Wszystkie te okazy posiadały tam wspaniałe warunki dla rozwoju dzięki niespotykanemu mikroklimatowi. Otóż wyspę opływa bardzo ciepły prąd morski, utrzymując wysoką temperaturę powietrza i przynosząc regularnie obfite opady. Do moich ciekawszych biologicznych odkryć, zaliczyć należy zapewne 'dzwonnika’ – tak nazwałem kwiat o charakterystycznym kształcie dzwonu, który zwabia zapachem słodkiej wydzieliny owady, by potem je zamknąć w swoim wnętrzu i 'skonsumować’. Po stronie zwierzyny ciekawym odkryciem mogą być występujące na wyspie liczne, podobne do naszych kóz zwierzęta. Są one bardzo ufne – nie ma więc problemu z oswojeniem takowych. Posiadają także bardzo gęste, śnieżnobiałe futro i dają wprost przepyszne mleko! Pamiętam, że ja i mój towarzysz niedoli przeżyliśmy pierwsze dni na wyspie głównie dzięki smażonym rybom i pieczonym kozicom, a te przysmaki popijaliśmy mlekiem słodzonym nektarem z 'dzwonnika’.

Kolejna rzecz, która na dobre utkwiła w mojej pamięci to było odnalezienie na wyspie śladów po inteligentnych istotach. A ślady te były naprawdę niebanalne! Podczas jednej z naszych wędrówek natknęliśmy się bowiem na pozostałości starożytnych budowli – był to całkiem spory system tuneli w zboczu góry; zadbano tam nawet o kanały odprowadzające ścieki czy kominy wentylacyjne. Te skalne pomieszczenia naprawdę budziły w człowieku respekt dla ich budowniczych. Rzadko kiedy widywałem bowiem tak świetnie zaplanowaną konstrukcję mieszkalną nawet w kamienicach w Lan Exeter. Jednakże w środku po ludziach nie było ani śladu – wszędzie zupełnie puste komnaty, hole i korytarze! Jeśli oni tu byli, to musieli opuścić to miejsce lata temu zabierając ze sobą każdy, najmniejszy nawet wytwór ich 'cywilizacji’. Wraz z moim towarzyszem postanowiliśmy opuścić to miejsce, w którym pustka i bezruch sprawiały, że czuliśmy się jak na cmentarzysku. To zresztą zmobilizowało nas również do myślenia o jak najszybszym opuszczeniu tej wyspy – zaczęliśmy snuć plany co do skonstruowania jakiejś solidnej tratwy…

Inna z wypraw przyniosła kolejne zaskakujące odkrycie. Zapędziliśmy się kiedyś w marszu i dotarliśmy na sam wierzchołek góry. Oprócz faktu, iż jest do doskonały punkt obserwacyjny, spostrzegliśmy też, że szczyt wyspy to w istocie rozległy krater. Szeroka na dwadzieścia metrów ziejąca pustką jama, niesamowicie głęboka i tak ciemna, że nawet elf o najbystrzejszym wzroku nic by w niej nie wypatrzył. Kiedy do jej środka wrzuciłem kamień by sprawdzić głębokość, nie usłyszałem niestety żadnego dźwięku. To pozbawiło nas wszelakich chęci, by spenetrować jej wnętrze. Nie to jest jednak w tym wszystkim najgorsze – otóż gdy już mieliśmy powrócić do naszego szałasu, zajrzałem po raz ostatni do krateru. I wtedy to ujrzałem – parę wielkich, żółtych ślepi, które wpatrywały się we mnie uważnie. Nie wiem co wtedy widziałem, choć nie dałem się przekonać mojemu przyjacielowi. On starał się mi wmówić, że było to odbite światło księżyca na powierzchni wody, która widocznie musiała wypełniać wnętrze góry. Nie uwierzyłem mu i słusznie, bo wątpliwości moje zostały rozwiane w dniu, w którym opuszczaliśmy wyspę na solidnie zbudowanej tratwie…

W czasie gdy mój towarzysz ładował ostatnie niezbędne rzeczy na pokład naszej 'jedynej deski ratunku’, ja nie bez wzruszenia żegnałem się z wyspą. Choć było to miejsce niezwykłe i kryjące zapewne kilka tajemnic, był to również nasz dom, który pozwolił nam przetrwać i obmyślić plan powrotu do cywilizacji. Czułem się wtedy jakby część mojej duszy zostawała w tej cudownej krainie. Do dziś zdarza mi się tęsknić za zostawionym tam zupełnym spokojem i tą zdrową samotnością. Jednakże nadszedł czas odpływu i trzeba było wyruszyć. Odepchnęliśmy tratwę od brzegu i wyspa zaczęła się oddalać. Kiedy stała się już tak mała, że prawie ledwo widoczna, spostrzegłem dziwne kształty ledwo zauważalne na tle błękitu nieba. Oniemiałem wtedy z zachwytu, bowiem ujrzałem majestatyczne sylwetki istot, o których myślałem, że są tylko częścią starych baśni. Nad wyspą, w powietrzu krążyły cztery potężne smoki o łusce w kolorze błękitu. Łzy wzruszenia rzuciły mi się do oczu gdy zrozumiałem, do kogo należały ślepia rozświetlające krater i gdy pojąłem kto tak naprawdę włada tą wyspą. Po jakimś czasie ten niesamowicie piękny widok zniknął za horyzontem, a my byliśmy już na pełnym morzu…

I to już koniec mojej opowieści, wędrowcze. Wiem, że wydaje Ci się ona nieprawdopodobna, ale zaufaj mi – jest prawdziwa. Zresztą nic prostszego jak tylko znaleźć statek z dzielną załogą i odnaleźć wyspę, by ujrzeć te dziwy. Ja jednak nie chce już tam wracać, bo czułbym się niczym intruz w raju. Poza tym, bałbym się tego powrotu – smoki wyglądały na szlachetne i niezmiernie mądre, ale były również dostojne i groźne. Czas już na mnie. Obyśmy się spotkali w lepszych czasach, drogi podróżniku. Bywaj zatem…