Umowa, z której się nie wraca

   Po czterech piwach Etza postanowił uświadomić tym kmiotkom, którzy siedzieli wokół niego, kim tak naprawdę jest. A czas był po temu, bo kieszenie Etzy świeciły pustkami, ktoś zaś za piwo zapłacić musiał. Zrzucił pelerynę z kapturem i spiął mocniej klamrę pasa, który przechodził mu przez pierś, tak, że głownia miecza, dotąd ukryta na plecach „wyskoczyła” znad jego lewego ramienia. Poprawił włosy (wcześniej upewnił się, że nie ma odrostów i jego włosy są śnieżnobiałe) i wyjął na wierzch ukryty dotąd pod koszulą medalion w kształcie głowy wilka.
Po karczmie rozeszły się stłumione okrzyki i nie tłumione zupełnie szepty.
– Wiedźmak! – powtarzano się od ściany do ściany.
Niestety okrzyk ten zamieniał się coraz częściej w „Odmieniec” i Etza poczuł, że akcja propagandowa nie zakończyła się zupełnym sukcesem…
– Nie chcemy tu takich jak ty! – warknął potężnie zbudowany chłop tuż nad uchem Etzy. – Wynoś się odmieńcu!
– Ani się waż! – krzyknął Etza, który wiedział, że teraz musi iść na całość. – Wiesz ile lat dają za czynną napaść na wiedźmina?
Olbrzymi chłop podrapał się w potylicę i zamilkł na chwilę, ale wnet odzyskał rezon.
– A kto si dowi, panie wiedźmak, żeśmy was ukatrupili, co? – uśmiechnął się szczerbato, a Etzę przeszedł dreszcz.
Chłop zaś nie namyślał się długo i jął wywijać nad głową biednego „wiedźmina” drewnianym zydlem. W końcu był miejscowym siłaczem i nie mógł załatwić przybłędy bez poglądowej lekcji i bez efektów specjalnych.
Przestraszony Etza zapomniał o swoim mieczu i tylko desperacko zasłonił rozcapierzonymi rękoma głowę.
– Puskaj go Zbychu! – krzyknął ktoś trwożliwie spod ściany. – To ichni znak magiczny i jeszcze ci krzywdę uczyni!
Zbych, jak każdy wioskowy siłacz i głupek jednocześnie, przestraszył się, postawił zydel z powrotem na podłodze i cichaczem wycofał się w bezpieczniejsze rejony gospody.
Etza tymczasem nie wierzył, że mu się udało: no tak, zupełnie przypadkowo ustawił ręce w sposób łudząco podobny do znaku Quen. Widział ten znak w książce którą kupił na jarmarku w Poviss: „Wiedźmin. Nauka na weekend.” ale jak dotąd nie udało mu się nawet porządnie ustawić rąk, że o jakichkolwiek efektach – psychologicznych nawet – lepiej nie wspominać.
Gdy przyjął już wcześniejszą, godną pozę, do karczemki wpadł chudy, rozczochrany wyrostek i ledwo zipiąc, wydyszał:
– Panie… sołtys… zaaa… leśmy… znaleźliśmy Jooska! Zagryzło go cosik!
Wszyscy w karczmie spojrzeli najpierw na sołtysa, a po chwili na Etzę, który bawiąc się medalionem, uśmiechał się tryumfalnie wiedząc już, że ktoś zapłaci za jego piwo…

***

– Tedy umowa stoi? – spytał z niepewnością sołtys Jabłoniec.
– Stoi. – odparł Etza mrużąc pokryte szarawym bielmem oczy. Od dzieciństwa cierpiał na jaskrę, co w piorunujący sposób dopełniało jego wiedźmińskiego wizerunku. Jak wiadomo gros tępicieli potworów cierpi na poważne wady wzroku takie jak zez, jaskra czy krótkowidztwo i jest daltonistami. Za dużo Próbowania Trawki jak widać… – Pięćdziesiąt lintarów.
– Nie o takiej kwocie mówiliśmy! – zaperzył się Jabłoniec
– Nie? No dobrze, sześćdziesiąt. – uśmiechnął się paskudnie Etza. Paskudny uśmiech była to kolejna rzecz, o której wiedział, że wiedźmini ćwiczą ją od dziecka, jako swój znak rozpoznawczy.
Sołtys westchnął.
– Dobrze, sześćdziesiąt, ale ukatrupcie toto jeszcze dziś!
– Spokojna głowa – mruknął wiedźmin. – Ale jest jeden warunek: w nocy wszyscy musicie siedzieć w swoich chatynach i nie wyściubiać nosa nawet na cal. Zrozumiano? Będą się dziać rzeczy straszne… – gardłowy głos Etzy też robił wrażenie.
– Jasna to sprawa. – pokiwał głową sołtys. – Spokój będziecie mieć panie… panie…
– Haralt. Haralt z Rivii jestem. – rzekł Etza układając się wygodnie na sienniku i zarzucając kaptur na głowę, co miało oznaczać, że audiencja zakończona.
Jabłoniec zostawił pana Haralta w spokoju: musiał się wiedźmin przed nocą wyspać…

***

Gdy księżyc już dobrze wzeszedł, a większość wieśniaków spała, Etza wynurzył się z gospody i raźnym, marszowym krokiem podążył na skraj wioski, gdzie rosły pierwsze drzewa okalającej ją puszczy…
– Szi – szi? – rzucił w mrok – Szi – szi?! – powtórzył nieco głośniej.
– Mówiłam ci, żebyś nie nazywał mnie w ten sposób. Nie jestem żadna „szi – szi”. – jak zwykle zaskoczyła go pojawiając się, niewiadomo skąd, zupełnie bezszelestnie, za jego ramieniem.
– Ach szi – szsz…, to znaczy Szyszymoro, przestraszyłaś mnie! – Etza był jeszcze nieco blady, a serce dopiero zwalniało oszalały rytm strachu.
– Dobra, darujmy sobie, Mora może być… Byle nie „szi – szi” – Szyszymora poprawiła płaszcz, szczelniej otulając się w tę niewątpliwie chłodną noc. Mimo to, wciąż można było dostrzec jej wyraźnie rysujące się pod opończą kuszące kształty. Złote włosy w świetle księżyca mieniły się srebrem. Etza mimowolnie oblizał się.
– Co się ślinisz! – syknęła dziewczyna prowokacyjnie potrząsając burzą loków.
Etza natychmiast przestał.
– Tak myślę, Mora, że możesz już iść i pomóc mi… masz co trzeba?
– Ba! – odburknęła – Czy kiedyś nie miałam? – odparła machając mu przed nosem świeżym zewłokiem leszego.
– No, no… – rzekł z podziwem – A może on naprawdę zagroziłby wsi? – zainteresował się.
– Przestań – jej słowa cięły jak dobrze naostrzony nóż. – To tylko taki misiaczek… Zupełnie niegroźny.
„Nie to co ty” – pomyślał z niechęcią.
– Nie to co ja – uśmiechnęła się. A był to uśmiech bardziej paskudny niż najbardziej nawet paskudny uśmiech najbardziej prawdziwego wiedźmina. W świetle księżyca błysnęły perłowej barwy kły.
– Ale wiesz co? Tego Jooska, to nie musiałaś tak poszarpać- … Kiedyś tylko ich… nadpijałaś… – zaczął ostrożnie .
– Kiedyś…kiedyś… – przedrzeźniała go. – Rosnę… Muszę jeść, nie?
– Jak dla mnie, to już duża jesteś – mruknął do siebie, a głośniej rzekł. – Dobra – powiedział, gdy doszli do środka wsi – Tu jest dobre miejsce.
Szyszymora rozpostarła ręce. Etza cofnął się o parę kroków. Dziewczyna zgrabnym ruchem rozdarła leszego i rozrzuciła dookoła futrzaste strzępy zwierzaka, wydając przy tym serię przeraźliwych okrzyków, wizgów i jęków.
– Kto cię tego uczył? – spytał w chwili ciszy Etza.
– Assjaa. – odparła sycząco.
– Ta Asja? – nie był pewien.
Pokiwała głową. Asja była bruxą.

***

– Nieźleście go, panie Harry, poszarpali. A jak się to to darło! Leszy to był, mówicie? – cieszył się Jabłoniec.
– Ano. – odparł jakoś tak markotno Etza – Pieniądze są?
– Są, są. Jasna to rzecz – rzekł wręczając Etzie pokaźny woreczek. Ten zważył go tylko, nie przeliczając zawartości. To nie należało do image’u.
– Tedy na mnie czas – rzekł sucho – Potwory czekają. Bywajcie.
Opuścił rozbawione towarzystwo chłopów, poprawił popręg u siodła swej klaczy o dźwięcznym imieniu Oszluzga, wskoczył na jej grzbiet i lekkim cwałem wyjechał ze wsi.
W wiosce położonej około dwa dni drogi stąd czekała już pewnie Szyszymora.

***

Miał dużo czasu, żeby wszystko przemyśleć: swoją „spółkę” z Szyszymorą, swoje życie, które ostatnio coraz bardziej oddalało się od ideału, jaki sobie kiedyś stworzył. Oddalało się zawsze, ale teraz to już wręcz tragicznie: tańczył jak mu Szyszymora zagrała i słuchał jej jak dzieciak. Właściwie to zawsze tak było, ale kiedyś „dowodziła” nim z o wiele większym wdziękiem i tak mu ta zależność nie doskwierała.
Przypomniał sobie jak to się wszystko zaczęło: znalazł Szyszymorę gdzieś w novigradzkim rynsztoku, zupełnie „wyprztykaną” z magicznej energii, bezbronną, umierającą – bez magicznego potencjału pierwsze promienie słońca spaliłyby ją na popiół. Zabrał ją wtedy do siebie, a ona nadzwyczaj szybko stanęła na nogi. Na pytanie: „Kto ją tak urządził?”, odparła tylko krótko, że zrobił to ktoś z „innego klanu” i milczała jak grób, a on nie drążył tematu. Zniknęła następnego dnia, by wieczorem pojawić się i zaproponować „spółkę”, w której tkwił do teraz: bez widoków, bez perspektyw – jak niewolnik. Wtedy wydawało mu się to świetnym pomysłem, ale teraz… Szyszymora była tak potężną istotą, że sprzeciwianie się jej było samobójstwem, a on miał właśnie ochotę na sprzeciw, a na samobójstwo zdecydowanie nie.
Pogrążony w tak ponurych myślach dotarł do kolejnej wioski, gdzie powitano go oczywiście jako wybawcę: wampirzyca nie próżnowała, więc tępiciel potworów był tam potrzebny od zaraz.
Po ustaleniu zwyczajnych warunków i odpowiedniej stawki zasiadł nad kuflem piwa i kontynuował swe cierpiętnicze myśli. I wtedy poczuł… ten zapach był zniewalający: słodycz truskawek, głębia piżma i obowiązkowe nutki bzu oraz jaśminu… tak pachniały tylko…
Podniósł głowę: czarne, długie włosy wiły się pierścieniami, oplatając szczupłe ramiona i białą szyję. Czarna, opięta sukienka uwydatniała apetyczne, zgrabne kształty, a na dekolcie pobłyskiwała obsydianowa gwiazdka. I nie był to jedyny powód dla którego Etza jak baran wpatrywał się w ten dekolt.
– Witaj wiedźminie. – ozwała się słodko – Jestem Never, czarodziejka, chiromantka i astrolożka. Ale dla ciebie mogę być kim zechcesz…
– A ja jestem z Rivii – otrzeźwiał Etza, przypominając sobie, że kto jak kto, ale czarodziejka zaraz pozna się na jego oszustwie. Fakt, że był z Rivii zwykle kończył wszelkie rozmowy. Ale nie tę.
– Super! – ucieszyła się – Ja jestem z Lyrii. To niedaleko, prawda? Może nawet chodziliśmy do tego samego liceum? – trajkotała. Ale Etzie ten trajkot wydawał się balsamem dla duszy i mógłby go słuchać godzinami.
Po kilkunastu minutach miał go już co prawda powyżej uszu, ale wtedy czarodziejka zaproponowała coś ciekawszego.
– Wiesz mam u siebie na górze kolekcję obsydianowych gwiazdek. Chcesz zobaczyć? – uśmiechnęła się zalotnie.
– No jasne. – miał nadzieję, że Szyszymora zrozumie spóźnienie. Choć… nie, nie miał nadziei, ale ta Never była taka niesamowita. Żal nie skorzystać…

***

Do świtu było jeszcze daleko, gdy Etza, jak to on – zamiast cieszyć się chwilą i kontynuować to, co im tak dobrze szło od paru dłuższych chwil – zdobył się na wyznanie.
– Wiesz, muszę ci coś powiedzieć… – zaczął grobowo.
– Masz żonę? – powiedziała szybko – Masz jutro ważne zebranie i musisz wcześnie wstać? Masz problemy z…
– Nie! – przerwał jej Etza – Nic z tych rzeczy! – „A już na pewno nie to ostatnie” – pomyślał – Chodzi o to, że… no, nie jestem wiedźminem.
-Wiem. – odparła beztrosko.
– ??? – głupia mina była wszystkim na co mógł się zdobyć.
– W końcu jestem czarodziejką, nie? Ale wiesz, w niczym mi to nie przeszkadza. W niczym. Poza tym z wiedźminami jest ten problem, że jak przychodzą z roboty to: „Głowa mnie boli… Nie mam nastroju… To nie jest mój dzień… Wiesz Never, eliksiry przestały działać…” i takie tam głodne kawałki. Trzeba się porządnie namęczyć, używać zaklęć i w ogóle, żeby coś z takiego wykrzesać. A z tobą – uśmiechnęła się bardzo po czarodziejsku – z tobą kochanie zupełnie nie musiałam się męczyć. I chętnie zabrałabym cię do Lyrii, mój oszuście.
Etza był w siódmym niebie. Był tylko jeden mały problem.
– Jest tylko jeden mały problem – jęknął.

***

– No to paskudnie. – westchnęła Never. – Głupio było się pchać w biznes z wampirem, głupio. A teraz chcesz to odkręcić…
Fałszywy wiedźmin pokiwał energicznie głową.
– Never, ja… ty jesteś moją jedyną szansą…
Spojrzała na niego uważnie.
– Never… wiesz, ona… to zła kobieta – prosił.
– Nikt nigdy nie robił czegoś takiego… – zasępiła się.
– I dlatego to się uda! – zakończył optymistycznie Etza.
– Dobra. – zdecydowała – Zrobimy tak…

***

Do świtu brakowało już niewiele czasu, więc Etza spieszył się jak mógł. Co prawda świt nie stanowił dla Szi-szi zagrożenia, ale ich spotkania odbywały się – z jej wyboru – tylko nocą. Przedzierał się więc przez krzaki, kurczowo ściskając w ręku medalion, który dostał od Never. Miał on zapewnić mu zupełną ochronę. Anihilacją wampirzycy miała się zająć sama czarodziejka. On miał tylko odwrócić uwagę córki nocy…

– Szyszymoro… – zaczął jak zwykle – Mora!
A ona znowu go zaskoczyła.
– Spóźniłeś się – syknęła.
Odwrócił się. Miała na sobie bardzo strojną sukienkę, a w świetle księżyca mógł dostrzec jej jaskrawy makijaż. Pewnie była na jakiejś imprezie…
– Wybacz, ale to i tak niczego nie zmieni… Musimy porozmawiać…
– Musimy? – podeszła bliżej, a „wiedźmin” cofnął się. – Ja robię to co chcę, a nie to co muszę. A w dodatku co to za „my”?
– No, ty i ja.- wyszeptał, a pot wystąpił mu na czoło.
– Może i tak… – przekrzywiła głowę. Wyglądało to dość paskudnie, bo w przeciwieństwie do humanoidów, nosferatka mogła przekrzywić głowę o ponad 45 stopni. Wzdrygnął się – A może i nie… Ładne perfumy… jaśmin i bez… Jak się nazywała?
– Mora, to nie chodzi o to. – bał się, że znowu mu przerwie – Chcę zerwać umowę.
– Co? Zerwać umowę – w jej głosie pojawiły się tony wściekłości i Etza zwątpił w moc medalionu. – Ty chyba nie wiesz o czym mówisz?! To umowa, z której się nie wraca. Nie wraca żywym! – krzyknęła i błyskawicznie rzuciła się na Etzę.
„Wiedźmin” zasłonił się rękami i zamknął oczy. Wiedział, że Mora nie nabierze się na nieistniejący znak Quen, ale miał wciąż tę głupią nadzieję na przeżycie. Gdzieś z tyłu, czy może z boku, doszedł go charakterystyczny szczęk i świst. Nie mógł sobie jednak, z całego tego przerażenia, przypomnieć co to za dźwięk. A odgłos ten – zwielokrotniony po dziesięć razy – był ostatnią rzeczą, jaką usłyszał nim upadł na mech. Zapanowała cisza.
Upadek lekko go zamroczył, wstawał więc cokolwiek powoli.
– Hej, Etza! Żyjesz? – doleciał go wesoły głos Never.
– Never! – zerwał się z mchu.
I wtedy ją zobaczył… Szyszymora leżała na ziemi. Ciało miała skłute coś z piętnastoma srebrnopiórymi bełtami z kusz, które sterczały to tu, to tam. Na twarzy wampirzycy zastygł wyraz bezbrzeżnego zdziwienia. Zdecydowanie nie żyła.
– Udało się. – słodki głos za jego plecami był pełen szczęścia.
– Myślałem, że zrobisz to jakimś fireballem, albo coś podobnego… – zdziwił się obracając do Never.
– No cóż, ja też muszę ci coś powiedzieć… – słowa jej przerwał trzask gałązek. Etza spojrzał w mrok.
– To tylko Hans i jego ludzie. – uspokoiła go – Nie myślisz chyba, że strzelam z piętnastu kusz na raz.
Hans i jego ludzie okazali się rosłymi mężczyznami, którzy zabrali się do wyciągania bełtów z ciała denatki. Etza zauważył, że wszystkie miały srebrne groty. Po tej operacji wyjęli toporki i po chwili wampirzyca zatraciła swój humanoidalny kształt…
– Bo widzisz – Never powróciła do tematu – Ja… nie jestem czarodziejką.
– Cóż…. właściwie to wcale mi to nie przeszkadza. – naprawdę się ucieszył
– Podrywam bogatych facetów na „czarodziejkę”, a potem ich obrabiam. Ale znudziło mi się. Poza tym mam wrażenie, że razem wymyślimy coś ciekawszego…
– Należy się 100 lintarów. – rzekł sucho Hans.
– Proszę – wręczyła mu sakiewkę
– Miło się z panią współpracuje, panno Never. Zawsze może pani na mnie liczyć. – skłonił się i wraz ze swymi ludźmi zniknął w ciemnościach lasu.
– Ciekawy człowiek. – zadumał się Etza
– Wiedźmin. – stwierdziła. – Jak i reszta.
– Co? – nie wierzył.
– A ty myślisz, że na nosferatkę wiedźmini w pojedynkę chadzają? – zaśmiała się – No chodź, zimno tu jak w psiarni. – pociągnęła go za rękę.
– A ten medalion? – chciał jeszcze wiedzieć Etza.
– Medalion oczywiście możesz zatrzymać. Jest wart całe dwa lintary.

***

Karczma „Pod Luteńką” była przemiłym miejscem. Piwo i wino lało się strumieniami, Etza opowiadał zasłuchanej gawiedzi swoje wiedźminskie czyny, a i Never wtrącała czasem słówko o swych czarodziejsko – potwornych zmaganiach.
– Wybaczcie szlachetny wiedźminie i cudna czarodziejko, ale jakie są wasze miana? – zapytał podpity mocno już bard. – Jestem Bławatek i spisuję, tu właśnie, wasze przygody. Będzie z tego niezła saga…
– Haralt z Rivii jestem – odparł Etza przyzwyczajony do wypowiadania tej formułki.
– A wy, cudna pani? – bard miał maślane oczy.
– Ja? Never. – zaśmiała się. – Z Venegerbergu.
– Janever… Ślicznie – szepnął bard i poszedł po pióro oraz inkaust.
– Myślisz, że rzeczywiście coś napisze? – spytał Etza
Nim odpowiedziała, wrócił Bławatek z pergaminem i piórem.
– To jak, podpisujemy umowę?
Popatrzyli na niego oniemiali.
– No umowa… prawa autorskie… te rzeczy. – wcisnął mu w rękę pióro.
Etza spojrzał na Never.
– Dobra, ale nie więcej niż pięć tomów.
Uśmiechnął się. Czuł, że właśnie podpisał umowę swojego życia