Listek. Spadał powoli, pozwalał sobą kierować przez wiatr. Opadając przed twarzą driady, pomalowanej na zielono z paskiem brązowym przechodzącym na skos lewego policzka. Nie miał szans jej rozproszyć, oczy skierowane były w plecy jakiegoś żołdaka, który dawał radość pannie z pobliskiej wioski. „Nie ma dla was tu miejsca.”- pomyślała driada i wypuściła głodną krwi strzałę do celu. Młodzieniec poczuł rozchodzący przez całe ciało ból, strużka krwi popłynęła z ust. Krzyk. Kobieta zrzuciła swego martwego kochanka z siebie. Kolejna strzała utkwiła jej w krtani. Przez palce płynęła jej krew. Jej życie. Driada podeszła do pary martwych kochanków. Wydobyła swe strzały ze stygnących ciał. Odwróciła się i pomaszerował dalej.

– Nie ma tu dla was miejsca i nigdy nie będzie.

Duen Canell. Serce Brokilonu. Miejsce gdzie driady odpoczywają, miejsce gdzie szykują się na kolejne łowy na nieproszonych gości. Brathine podniosła się jak zwykle o świcie. Poderwała się z ziemi zlana potem.

– To tylko zły sen, przecież nigdy nie będę musiała opuścić tego miejsca w klatce.

Wzięła swój łuk i kołczan ze strzałami i ruszyła do lasu pożywić się tym, co dała jej natura.
Pozdrowiła każdą inną driada, którą napotkała na swej drodze. Zwolniła dopiero po tym, jak się oddaliła od Duen Canell, w miejscu gdzie zaczynają się pułapki. Powolutku pokonywała poszczególne zasadzki. Tam gdzie były linki, które po przerwaniu uwalniają na delikwenta kule naszprycowaną kolcami, by mógł przed śmiercią się do kogoś przytulić. Choć przechodziła tą ścieżka wiele razy, to i tak się lekko bała. Pamiętała dobrze przestrogi jej nauczycielki o pewnych siebie driadach, które znajdowano naszpikowane strzałkami, bo myślały, że tu już pułapek nie ma. Odetchnęła z ulgą dopiero, kiedy nie myślała, lecz była pewna, że zasadzki się skończyły. Tak jak każdego dnia najpierw udała się do swoich krzaków jagód i malin, dopiero po tym jak zaspokoiła głód udała się nad Adalatte, by napoić siebie i swój płaszcz. Kroki stawiała delikatnie jak zawsze, by nie sprawiać zbytnio bólu ziemi. Jak to robią ludzie, którzy zawsze wszystko niszczą. Jakiś błysk oślepił ją na moment, gdy schylała się na rzeką, by zaczerpnąć wody. Podniosła głowę i zauważyła człowieka, który oślepiał ją odbijając od dobrze wypolerowanej klingi promienie słońca. Wyciągnęła cięciwę z woreczka i poszukała prawą ręką łuku. Jej palce rozpromienił ból, kiedy ktoś na nie nadepnął. Dlaczego go nie usłyszała? Myśli biły się jej ze sobą, tak jak to możliwe. Zimny dreszcz przeszedł Brathine po plecach, gdy zauważyła na smukłej twarzy szpiczaste uszy nieznajomego. Ten obrazek i widok pałki, która pomknęła do jej głowy, utrwalił się driadzie na zawsze . Ból. Ciepło krwi. Ciemność.

Ocknęła się dopiero wtedy, kiedy koło wozu wjechało w większą dziurę i podrzuciło ją do góry. Nie mogła przez chwile otworzyć prawej powieki z powodu zakrzepłej krwi, która przykleiła jej rzęsy do twarzy. Po chwili niektóre rzęsy wyrwały się, a niektóre odkleiły. Poraziła ją jasność. Wzrok, jeszcze zamglony, nie rozpoznawał kształtów, lecz sadząc po tym jak trzęsie musiała być na wozie. Na wozie z KLATKĄ. Pierwsze, co jej przyszło do głowy to zaprzeczenie. Nie mogła być w środku, nie mogła. Koszmar się dopełniał. Kiedy odzyskała ostrość zobaczyła prze kraty w oddali las. Brokilon?
Jechali tak cały dzień dopiero, kiedy się zrobiło naprawdę ciemno poszukali miejsca na nocleg. Z głową przyciśnięta do krat, zauważyła płomień ogniska. Tak jej się zdawało, bo tylko raz widziała ognisko i tylko takie małe, że ogniki ledwo były widoczne. Podjechali bliżej. Z kozła zeskoczył mężczyzna. Wysoki barczysty z blizną na szyi, pewnie po próbie podcięcia mu gardła. Na pech dla niej nieudanego. Nagle usłyszała znajomy dźwięk, ocieranie się metalu o metal. Przypomniała sobie jak zawsze reagowali ludzie na widok padającego towarzysza ze strzałą w gardle. Zawsze wyciągali miecz. Zawsze. Po dłuższej chwili powrócił Blizna. Tak go Brathine nazwała. Zobaczyła jak wyciera miecz z posoki.

– No, panie elfie, tu się rozstaniemy, oto nagroda za pomoc w złapaniu driady dla zamtuza mojego pana – sakiewka wyleciała w górę, a lot śledziły oczy elfa – A to jest premia. Długouchy nie mógł sprawdzić czy złapał swoją nagrodę, nie mógł opuścić głowy, gdyż na brodzie poczuł blokadę w postaci nagiej klingi, która zdecydowanym ruchem przebiła mu gardło. – Za dużo płacą za jedną z wiewiórek. A teraz sprawdzę jakość towaru.

Brathine poczuła jak wielka ręka łapie jej głowę i przyciska do krat, jak zakłada jej sznur na szyję i przywiązuje ją do krat, głową nie ruszy. Umysł sparaliżowany strachem wolniej myślał, wolniej reagował. Zabić. To jedyne słowo, co pod czaszką dudniło jej jak ryk byka jelenia. Wyrwała ze swoim paznokciem pokaźną drzazgę. Zbliżył się. Poczuła jego pot, jak zrywa jej rzemień podtrzymujący spódniczkę. Poczuła jak wielki ręce podnoszą ją na kolana. Słyszy jak siłuje się z paskiem. Nie widzę go, cholera, nie widzę go. Coś w nią weszło i rozrywało od środka. Dość. Złapała drzazgę cała dłonią. Uderzyła. Posoka spryskała jej plecy w tej samej chwili jak poczuła dotyk rąk. Charczenie było jedynym dźwiękiem, który słyszała. Trzęsącymi rękami odwiązała głowę i obróciła się. Leżał martwy z drzazgą w tętnicy szyjnej. Szybko założyła spódniczkę. Przewiązała się rzemieniem i pobiegła przed siebie. Długie czarne włosy rozwiewał jej wiatr. Tak smakuje wolność. Wolna.