Witajcie! Spotykamy się po raz drugi w ramach tego cyklu. Również i tym razem przygotowałem dla Was niewielką, ale miejmy nadzieję, że smaczną, porcję opisów intrygujących miejsc Kontynentu. Tradycyjnie będą owe opisy wzbogacone o muzykę podkreślającą atmosferę danej lokacji. Żadnych dźwięków, rzecz jasna, nie usłyszycie – znajdziecie natomiast pod odpowiednimi fragmentami tekstu tytuły utworów muzycznych. Ich zdobycie i przesłuchanie pozostawiam Wam. Jeśli technika nam na to kiedyś pozwoli, obiecuję pisać teksty z dołączonym podkładem muzycznym. A póki co zapraszam Was do lektury tego artykułu i oczekuję Waszych komentarzy.
’Ogród McLeoda’
Jak może pachnieć pierwszy śnieg, spadający cicho na strome zbocza talgarskich gór? Jak określić zapach charakterystyczny dla spienionych morskich fal, uderzających o wysokie klify Skellige? Jak wiosną pachnie polanka, ukryta w gęstych kaedweńskich borach i zwilżona poranną rosą? Jaką woń roztacza na wpół mityczny kwiat zerrikańskiej orchidei? Pewnie mielibyście spore problemy z odpowiedzeniem na te pytania. A ja znam kogoś, kto nie miałby najmniejszych.Na przedmieściach Vengerbergu stoi niewielki dom. Nie taki znowu zwyczajny dom, bo zbudowany z drewnianych, półokrągłych bali, nieco na góralską modłę. Budynek ten wyróżniają także kolorowe witraże, umieszczone w mocnych okiennych ramach. Nawet dym buchający z komina jest inny – jakby przesiąknięty przyjemnym, herbacianym aromatem. Tak właśnie wygląda siedziba jednoosobowej firmy 'Ogród McLeoda’.
Stary McLeod to właśnie osoba, o której wcześniej ci mówiłem. To absolutny 'mistrz zapachów’, bo tak zwą go niektórzy. Inni, mniej życzliwi, nazywają go złośliwie 'starym dziwakiem’. Choć należy tu dodać, że nie są to opinie pozbawione argumentacji. McLeod istotnie posiada liczne przywary i dziwactwa – potrafi na przykład pół dnia nie odzywać się do nikogo, po czym opowiedzieć głośno sprośny dowcip i tęgo się z niego uśmiać. Znany jest on też ze swojego zamiłowania do głośnego grania na kobzie w najmniej odpowiednich momentach, czym często uprzykrza życie sąsiadom.
Niektórzy mieszkańcy Vengerbergu chwalą się tym, iż znają przeszłość McLeoda. Chętnie też opowiedzą o dramatycznym wydarzeniu, które ponoć miało miejsce wiele lat temu, i które zupełnie odmieniło życie 'mistrza zapachów’. Był on podobno żeglarzem w służbie króla Koviru. W trakcie jednej ze swoich wypraw poznał cudnej urody półelfkę, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia. Od razu porzucił służbę morską, by zostać ze swoją wybranką. Nie nacieszył się nią jednak długo – półelfka została śmiertelnie ranna podczas któregoś z pogromów nieludzi. Kiedy umierała, wręczyła ukochanemu kwiat róży, przesiąknięty jej krwią. Ludzie mówią, że od tamtej właśnie chwili stary McLeod próbuje stworzyć mieszankę, która przypominałaby zapach tamtego kwiatu.
Wnętrze domu 'mistrza zapachów’ możnaby pomylić z laboratorium ukrytym w egzotycznym ogrodzie. Pełno tam różnokolorowych kwiatów, gęstych paproci podwieszonych pod sufitem i ciemnozielonych pnączy. Tu i ówdzie natkniemy się na szklaną fiolkę z intensywnie pachnącą zawartością, drewniane pudełeczka pełne egzotycznych przypraw, czy też flakony o fantazyjnym kształcie i ciekawym kolorze. W takiej właśnie scenerii powstają najlepsze perfumy na całym Kontynencie. Perfumy o egzotycznym i niepowtarzalnym zapachu.
W 'Ogrodzie McLeoda’ zaopatrują się w pachnidła najważniejsze figury w całej okolicy – arystokraci, czarodzieje, czy najwyżsi dostojnicy. Nic więc dziwnego, że wielu ludzi źle życzy 'mistrzowi zapachów’, wliczając w to oczywiście konkurencję. Może więc ty i twoja hanza dostaniecie u niego posadę ochroniarzy? A może wyśle was w dalekie kraje, byście sprowadzili dla niego rzadkie składniki? A może po prostu coś u niego kupicie, bo nie mogę powiedzieć, żeby pachniało od was fiołkami. Tak czy inaczej odwiedźcie jego sklepik – warto to zrobić nawet dla samej rozmowy ze 'starym dziwakiem’.
Aha – i na koniec jeszcze jedna sprawa. Może i czarodziejka Yennefer pachniała bzem i agrestem. Ale wiedzcie, że wcześniej to właśnie McLeod w sobie tylko znany sposób wepchnął ten bez i agrest do flakonu perfum!
(podkład muzyczny: The Chieftains – 'Celtic Harp’)
’Ognista Otchłań’
Gdzieś daleko na wschodzie, gdzie strumień dający początek rzece Buinie wypływa z Gór Ognistych, zobaczyć możesz wędrowcze Bramę Piekieł. Ta nazwa, odnosząca się do starych i zrujnowanych wrót podziemnej krasnoludzkiej twierdzy, wymyślona została przez miejscowych górali, którzy otaczają to miejsce wielkim respektem. Żeby nie powiedzieć strachem, bo górale bardzo tego określenia nie lubią. Bez wątpienia jednak Brama Piekieł może wzbudzać respekt w duszach śmiertelników – potężne i masywne wrota o dwóch skrzydłach, sięgające dziesięciu metrów wysokości. Bogato ornamentowane i zdobione, żelazne konstrukcje, które niegdyś były symbolem potęgi i zdolności krasnoludzkich rzemieślników, a teraz przewrócone, niczym dwa śpiące kolosy, zagradzają wejście do podziemnego królestwa.Niewielu było śmiałków, którzy nie bacząc na pułapki czyhające w mrocznych tunelach podziemnej twierdzy, zdecydowali się kusić Przeznaczenie i zagłębić się w Ognistą Otchłań. Pytasz, co mogło ich do tego desperackiego czynu pchnąć? Nie ma jednej, prostej odpowiedzi – może skusiła ich perspektywa zdobycia starożytnych krasnoludzkich artefaktów i skarbów? Może powodem była legenda o 'Wiecznej Wodzie’, baśniowym źródle, z którego ponoć tylko łyk wystarczy do wyleczenia nawet najcięższej choroby? A może to po prostu ta głupia, typowo ludzka ciekawość każe tym straceńcom zapuszczać się w mroki Ognistej Otchłani? Na szczęście chętnych, jak już wspominałem, jest niewielu. Jeszcze mniej jest bowiem takich, co wychodzą z podziemi o własnych siłach.
Nie dalej jak miesiąc temu, rozmawiałem z pewnym przybyszem z dalekiego Blaviken. Przebył on taki szmat drogi właśnie po to, by wejść do podziemnej twierdzy przez Bramę Piekieł. Mówił coś o strasznej chorobie, która toczy go już od kilku lat – nawet najlepsi medycy nie byli w stanie mu pomóc. Na dowód pokazywał mi swe plecy, całe pocięte obrzydliwymi ranami i pełne starych strupów. Z gasnącą iskrą nadziei w oczach, człowiek ten mówił, iż tylko Wieczna Woda może przynieść ukojenie jego ciału. Jeszcze tego samego wieczoru udał się w stronę Bram Piekieł – poszedł sam, zabierając ze sobą jedynie latarnię, sznur, kilof i nieco prowiantu. Trochę później, tego samego wieczoru, kapłan w pobliskiej osadzie górali rozpoczął nabożeństwo w intencji biednego desperata.
Podczas kolejnych trzech długich dni nie dało się usłyszeć nawet najcichszego szeptu od strony Bramy Piekieł. Górale prawie już zapomnieli o człowieku, który rzucił wyzwanie Ognistej Otchłani. I wtedy, jak gdyby nigdy nic, przybysz z Blaviken pojawił się w milczącej i mrocznej paszczy Bramy Piekieł. Jak się później przekonałem, potworne rany na jego plecach zniknęły! Człowiek ten jednak zapłacił za to straszną cenę – jego nerwy były tak zszargane, że niewiele różnił się od obłąkanego. Przez kilka kolejnych nocy bredził w gorączce o jeziorach ognia, o czarnych, humanoidalnych istotach podobnych do szczurów, o dołach pełnych zdradzieckich ostrzy, a także o 'płomienistych krasnoludach’. Momentami jednak jego twarz jaśniała, a on sam opowiadał o srebrnych i złotych pucharach, lśniących toporach i mieczach, a wreszcie o 'kryształowej wodzie’. Przybysz z Blaviken odzyskał dzięki Otchłani Ognia zdrowie, lecz to również ona odebrała mu zmysły.
Któż zgadnie, ile z opowieści tego szaleńca było prawdą, a ile chorą fantazją? Co naprawdę czai się w mrokach za Bramą Piekieł? Czy można bezkarnie rzucić wyzwanie duchom podziemnej twierdzy? A może są tam jeszcze żywe istoty? Jeśli zechcesz to sprawdzić, to pamiętaj, że robisz to tylko na własną odpowiedzialność, śmiertelniku!
(podkład muzyczny: James Horner – 'Mornay’s Dream’)
Powyższy tekst dedykuję mojemu chrześniakowi.
artykuł nienajgorzszy dam 7 tylko te 'płomieniste krasnoludy’ coś mi zalatują Azerami z D&D i w ogóle ta lokacja jakaś taka…
Nie wiem, czym zalatują krasnoludy, ale wyjaśnię, że nie były inspirowane DDkami, bo o tym systemie pojęcia bladego nie mam. Jeśli jednak są podobne do jakichś Azerów (z Azerbejdżanu były czy jak?), to nawet lepiej, bo tekst zyskuje na uniwersalności.
No i właśnie – jaka ta lokacja? Bo to mnie interesuje najbardziej, a chyba to pominąłeś 🙂
Pozdrawiam…
Powiem tak, rzeelny artykul: ladnie napisany i wyczerpuje temt. Rzeczywiscie druga lokacja zdaje sie bycbardzo wydumana i basniowa rodem z Tolkiena, ale oczywiscie jak to napisal autor mamy duza swobodnosc powiedzenia co z opowiesci szalenca jest prawda a co majakami. Choc artykul jakos mnie nie powalil na kolana niczego nie mozna mu odmowic 7