A liczba armii konnych była dwie miriady miriad. Słyszałem ich
liczbę.

A tak oto zobaczyłem konie w widzeniu i siedzących na nich: mieli pancerze ogniste i hiacyntowe, i siarczane. Głowy koni były jak głowy lwów i z pysków ich wychodził ogień i dym, i siarka.

Ap 9, 16-17

Ziemia drżała. Z okolicznych krzaków i drzew uciekały ptaki; jelenie, dziki i lisy, nieliczne teraz, rozbiegły się w poszukiwaniu schronienia. Nikt, absolutnie nikt nie był w stanie oprzeć się tej potędze, której pochód znaczył ogień, zniszczenie i krew. Śmierć zawitała do samotnej osady.Jeźdźcy wpadli do wioski, kładąc pokotem tych, którzy nie zdążyli dopaść chat. Czarne płaszcze powiewały w pędzie, konie w ciemnych kropierzach toczyły pianę, popędzane niemiłosiernie. W przerażającym akompaniamencie mordowanych ludzi rozlegał się głęboki dźwięk rogu, potępieńczy głos, oznaczający przyzwolenie na rzeź. Po kilku chwilach część kawalerzystów, kłusujących po wioskowym placu w poszukiwaniu ofiary, zeskoczyła ze swych rumaków i przystąpiła do włamywania się do zabarykadowanych domostw. Miarowe uderzenia toporów i młotów w drzwi powoli miażdżyły ostatnią nadzieję wieśniaków.Rotmistrz Wilhelm de Retz zszedł z wierzchowca i przejechał wzrokiem po zakrwawionych ciałach chłopów, chatach i oblegających je żołnierzach, lustrując sytuację.
– Żywcem brać! – krzyknął zadowolony, wszystko szło po jego myśli – Ritt! Do mnie!
– Na rozkaz! – młody oficer zbliżył się do jednookiego dowódcy.
– Wyślij podjazdy, niech wykończą uciekinierów z tej wiochy – rotmistrz zastanowił się, po czym dodał – Aha, zwiadowcy mają donosić na bieżąco o ruchach Temerczyków; zostaniemy tu jakiś czas.
– Rozkaz!
Z chałup wyciągano chłopów, wszystkich, mężczyzn, kobiety i dzieci. Tych, którzy stawiali opór, bito do nieprzytomności lub zakłuwano rohatynami. Główki małych dzieci były miażdżone pod ciężkimi butami żołdaków. Wieśniaków zebrano na środku placu i otoczono zwartym kordonem żołnierzy.Rotmistrz popatrzył na nich z nieukrywanym
obrzydzeniem. „Banda niedomytych świń”, pomyślał. „Nieudacznicy i tchórze”. Ruszył wzdłuż grupy jeńców, czasami rzucając na któregoś swym jedynym okiem. „Siedem lat w akademii i dziesięć wiernej służby. Byłem pod Sodden, moi ludzie jako jedni z pierwszych przekroczyli Yarrę. A teraz muszę pacyfikować bandy takich zasrańców!” De Retz uderzył opancerzoną pięścią chłopa, który akurat stał najbliżej, masakrując mu twarz. Mężczyzna zachwiał się i upadł na kolana. Oficer kopnął go jeszcze w głowę, przewracając na plecy, i ruszył dalej. „Podludzie. Ale tutaj, w tym zapomnianym przez bogów miejscu, ja stanowię prawo. Ich marne życia należą do mnie! I zaraz to udowodnię.”
– Ritt! Jak bardzo jesteśmy oddaleni od Carcano?
– Jakieś czterdzieści mil, panie rotmistrzu. Z jeńcami
bylibyśmy tam za trzy, cztery dni…- Wykluczone, lejtnancie Ritt. Znajdujemy się głęboko za linią frontu, od grup „Morteinsen” i „Vreemde” dzieli nas co najmniej piętnaście mil terytorium wroga. Bezpieczne przeprowadzenie jeńców jest niewykonalne.
Wilhelm de Retz przyjrzał się uważnie twarzom chłopów, uśmiechając się pod wąsem. Przerażeni, nieskoordynowani, sytuacja wyraźnie ich przerosła. „Będą łatwym celem”.
– Dajcie tu wachmistrza Muirenna, zna świńską mowę
tych pieprzonych Nordlingów. Niech odczyta wyrok. I wybierzcie z tej zgrai pięciu zdrowych i silnych chamów. Udzielimy im lekcji poglądowej, a po wszystkim wypuścimy. Jak skończą opowiadać swoim rodakom, co tu zobaczyli, wątpię, czy ktoś się jeszcze przeciwstawi Armii Cesarskiej.
Po chwili wachmistrz przystąpił do ogłaszania łamanym wspólnym, na co zostali skazani mieszkańcy wioski.
– Za przyzwoleniem Jego Cesarskiej Mości, Emhyra var Emreisa, z rozkazu Elana Trahe, dowódcy Siódmej Brygady Daerleńskiej i z decyzji rotmistrza Wilhelma de Retz, za stawianie oporu Armii Cesarskiej, za współpracę z wrogimi Cesarstwu elementami, za przynależność do rasy sług i za fakt życia, zostajecie uznani winnymi! Karą jest śmierć w trybie natychmiastowym!
Popłoch, jaki nastąpił po deklaracji wachmistrza został przy pomocy trzonków włóczni stłumiony. Jeńców ustawiono w szeregu, wzdłuż którego ruszył de Retz. Przyglądał się uważnie każdemu mężczyźnie i każdej kobiecie, wydając w ułamku sekundy decyzję o losie człowieka. Wydając wyrok. Przywłaszczając sobie prawo do stanowienia o życiu i śmierci. Przywłaszczając sobie prawo boga. Stając się bogiem.
– Powiesić… Nabić na pal… Temu ściąć głowę, sympatyczny facet, niech się nie męczy… Ją rozerwać końmi… – mówił rotmistrz i przechodził do kolejnego skazańca – Tego małego wypuścić; nie jesteśmy barbarzyńcami, nie zabijamy dzieci… Ritt! Tą kobietę daję ci na noc na własność. Zrobisz z nią, co zechcesz… Za takie spojrzenie zapłoniesz, mój przyjacielu…
De Retz zatrzymał się przed młodą, ładną dziewczyną. Wzbudziła zainteresowanie Nilfgaardczyka.
– Jak się nazywasz? – zapytał, uśmiechając się paskudnie.
– Eurneid.
– Wachmistrzu, zaprowadźcie ją do jednej z chałup i przypilnujcie. Lejtnancie Ritt! Resztę rozstrzelać. Przystąpić do wykonywania wcześniejszych rozkazów.Nagle z tłumu chłopów wybiegł młody mężczyzna, roztrącił straże i ruszył w stronę lasu.
– Nie strzelać! – krzyknął rotmistrz, powstrzymując podkomendnych, a następnie zwrócił się do jednego z jeźdźców – Jak się nazywacie, żołnierzu?
– Gefrajter Gareth aep Frayr, panie rotmistrzu.
– Jeśli dopadniecie tego śmiecia, dostaniecie garniec miodu… Biegnij, chamie! – wrzasnął oficer za uciekającym. Żołnierze ochoczo zabrali się za wprowadzanie rozkazów w życie, paląc, gwałcąc, wieszając i obdzierając ze skóry. Czerwona łuna rozjaśniła szybko nadchodzącą noc, łącząc się z innymi, widocznymi aż po horyzont. Jeszcze tylko dzisiaj Nilfgaardczycy mogli się zabawić, jutro trzeba ruszać dalej, w głąb Angrenu. Jeszcze dzisiaj, bo jutro może nie będzie już jak albo komu. Korzystać z życia, zabijać bez żalu, bo i po kim? Po takich brudnych barbarzyńcach? Żeby odczuwać wyrzuty sumienia, trzeba je mieć. Oni sumienia już nie mieli, byli tylko pustymi posągami, ich życie sprowadzało się do rzezi i zniszczenia, bo już nic innego nie jest w stanie poruszyć mordercę. Ale czy to, że zostali pozbawieni uczuć było ich winą? Byli potworami, ale czy stali się nimi z własnej woli?
Niespodziewanie, po tym, co wydarzyło się w nocy, dzień jednak nadszedł. Ze zrujnowanych chłopskich chat wyłazili zmęczeni i zaspani żołnierze, krzykami oficerów przymuszani do karności. Wieśniaków nigdzie nie było widać, ale kto by się nimi teraz przejmował? Gdzieś w oddali ćwierkał jakiś leśny ptaszek. Wschodziło słońce, zapowiadał się piękny dzień. Rotmistrz Wilhelm de Retz wyszedł z chałupy i popatrzył na niebo, zapinając ciężki pas. „Będziemy mieli naprawdę ładną pogodę”, pomyślał.
– Panie rotmistrzu! – Ritt biegł w stronę oficera, machając zapieczętowanym kawałkiem pergaminu – Rozkaz ze sztabu. Posłaniec przyjechał godzinę temu, ale nie chciałem budzić…
– Dawaj! – de Retz zerwał lak i przejrzał list – Zbierz ludzi, za pół godziny wszyscy mają być gotowi do wyruszenia. Stary Coehoorn koncentruje siły pod Mayeną. Koniec zabawy! Idziemy w bój!
– Wreszcie, kurwa! – ucieszył się lejtnant i pobiegł przekazać dyrektywy.Rotmistrz Wilhelm de Retz uśmiechnął się szeroko i jeszcze raz popatrzył na śnieżnobiałe chmury i jasno świecące słońce.
– Piękny dzień. – wyszeptał.