Opowiadanie otrzymało pierwszą nagrodę w wakacyjno-grafomańskim konkursie karpia.

Wszedł do pokoju, skłoniwszy lekko głowę, by nie zawadzić o inkrustowany złotymi wzorami twardy, dębowy brzeg framugi. Westchnął ciężko, jak bizon przygotowujący się do szarży. Jego westchnięcie nie było jednak dzikim i pełnym furii ostrzeżeniem, a ostatnim tchnieniem tlącego się jeszcze w nim entuzjazmu. Rozejrzał się po przyzbie. Przez zatłuszczone okna, poorane niemalże ludzkimi zmarszczkami półmartwych bystrzyc stopionego łoju przebijało się leniwe, jakby umierające światło, sącząc się na podłogę, skupiając w niewielkich kałużach blasku na podłodze pokrytej patyną kurzu, pyłu i substancji, którym lepiej się nie przyglądać. Jego wzrok podążył za ociężale biegnącym światłem, które niczym ranny hipopotam wbiegało w zgromadzone na małym, pokracznym stoliku naczynia. Światło opryskiwało kolorowe bibeloty pomyjami refleksów świetlnych, rzygało nikłym, mdłym blaskiem na gładkie, szklane powierzchnie fikuśnie powykręcanych zbiorników, kąpało się w zakamarkach uch i jaskiniach przykrywek. Podszedł do stolika odcinając zaskoczonemu światłu drogę do przepysznego placu zabaw, niszcząc świetlny taniec, zabijając naturalną sztukę natury ordynarną obecnością swego pospolitego ludzkiego ciała. Rzucił wielki, dwuręczny miecz, noszący wyraźne ślady intensywnego użytkowania na podłogę. Zasuszone kawałki mózgu przylepione do poszczerbionego ostrza oderwały się z głuchym mlaśnięciem i zatopiły się w lepkim bagnie kurzu. Pochylił się spoglądając wgłęb labiryntu przyborów kuchennych, przyborów, które znał, a które po tak długiej nieobecności stały się tak obce, nieprzyjazne, tak straszne? tak zakurzone. Ze zmartwieniem omiatał wzrokiem stolik, pełny szkła przeobrażonego w zastawy, szklanki, kielichy, butelki. Z niepokojem, który rozpalił się w straszliwy gniew buzujący w źrenicach mieszając się z przerażeniem zaczął przetrząsać gambit butelek, zrzucając raz po raz którąś ze stołu. Pechowe butle szybowały w swym ostatnim śmiertelnym locie, niby ćmy w stronę światła, niby słonie w drodze na cmentarzysko, jak wieloryby, które dążą do brzegu swego istnienia by sczeznąć w eksplozji kolorowego, szklanego pyłu, w zatrważającym ostatnim zetknięciu z pięknem światła. Jednak te ostatnie pieszczoty butelki z ciężkimi promieniami luminacji nie zaprzątały doświadczonej przez czas, los, miecze, topory, hełm i grzybicę głowy szukającego. Jego czerep, otulający mały i ciasny umysł orangutana, zajęty był mechanicznymi ruchami zrzucania butli na rychłą śmierć w płaszczyznę zakurzonej podłogi.

Wreszcie mechaniczne ruchy ustały. Twarz szukającego rozjaśniła się i przybrała twarz bezrozumnej radości, wyrażonej w trójzębnym, szczerym uśmiechu kretyna. Duża, obleśna, przywodząca na myśl stratowane przez byka grabie dłoń pomknęła parabolicznym torem ruchy w stronę odnalezionego Celu Dłoń uniosła butelkę i skierowała ja w stronę światła. Rozochocone promienie zanurkowały w złocistym płynie ożywiając go, budując jego własny, świetlny ekosystem. Nagle, z duża szybkością zaskoczona gwałtownym ruchem butelka przeniknęła przez przestrzeń ciepłego powietrza, by zetknąć się z blatem krzywego stolika i utraciła swą dziewiczą szyjkę, wychlapując dookoła krwawicę swej zawartości. Postać przyssała się do okaleczonej jej barbarzyństwem szyjki i zaczęła ssać. Najpierw powoli, dostojnie, ale coraz gwałtowniej, zachłanniej, wampirycznie wpijała się w tańczący płyn wciągając go do przełyku, pozwalając rozlać się złocistymi jeziorami życia po doświadczonym żołądku. To była prawdziwie pełnia szczęścia.

**

Wersja prosta: Wędrowiec wrócił do domu, strasznie się wk**wił, bo nie mógł znaleźć piwa, ale wszystko skończyło się dobrze.