Opowieść o pewnym magu


– Posłuchajcie mnie uważnie, bowiem to, co za chwilę usłyszycie wydarzyło się naprawdę. Wiem, bo sam żem to na własne oczy widział powiedział stary bajarz do słuchających dworskich dzieci, wśród których najmłodsza była czteroletnia Calanthe, córka króla.
– A ciekawa bardzo jest ta historia, więc nie przerywajcie i spróbujcie ją sobie wyobrazić. Działo się to wszystko, gdy jeszcze byłem młodzikiem, ale wszystko dokładnie pamiętam. Pracowałem owego czasu w karczmie, jako roznosiciel jadła…

… – Zanieś no to do tamtego stolika, chłopcze – powiedział do mnie oberżysta, który, choć bardzo mnie lubił, nie znosił mojego opieszalstwa. W połowie drogi do stolika usłyszałem głośne trzaśnięcie drzwiami. W wejściu stanął wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu, z kapturem zarzuconym na głowę. Nie było widać jego twarzy, jakby pod kapturem kryła się pustka, a długie, szerokie rękawy całkowicie zasłaniały jego ręce. Jego płaszcz był przewiązany wąskim ciemnobrązowym rzemieniem na wysokości pasa. Rozejrzał się wokoło (co można było poznać jedynie po ruchach jego kaptura) i odwrócił się ku jednej z ław, przy której siedziało pięciu mężczyzn. Wskazał ich ręką i powiedział:
– Przesiądźcie się gdzie indziej, bo zamierzam się tu posilić razem z moimi towarzyszami.
Dopiero w tej chwili zauważyłem, stojących za plecami człowieka w płaszczu dwóch innych osobników. Byli odziani zupełnie inaczej niż on. Mieli na sobie kolczugi i płytowe napierśniki. Byli podobnego wzrostu co ten zakapturzony, mięli krótkie ciemne włosy i krótkie bródki. Szczegółów ich twarzy nie widziałem, bo zakrywał je cień.
Znów spojrzałem na ławę, na którą wskazywał człowiek w płaszczu. Siedział tam już tylko jeden człowiek zajadając zupę z talerza. Spod kaptura znów zabrzmiał niski, donośny głos:
– Ty też wstawaj.
Jedzący odparł:
– Po moim trupie, ja tu byłem pierwszy.
– Niech i tak będzie. Nie tylko, że byłeś pierwszym, ale będziesz też ostatnim siedzącym dziś na tej ławie.
To mówiąc sprawnym ruchem wyciągnął dłoń z rękawa (była cała wytatuowana, dziwne wzory wiły się aż po koniuszki palców) i wypowiedział słowa:
Han sol ab enneri carren krei ras nihilla mori xan!
W tym czasie zakreślił w powietrzu jakiś wzór, ale nie pamiętam już, jaki.
Odzienie jedzącego, podobnie jak jego włosy zaczęło się palić, a jego skóra coraz bardziej przylegała do kości. Był to okropny widok. Cera jego była coraz ciemniejsza i coraz bardziej przypominał szkielet niż żyjącego człowieka. Oczy mu wyparowały, ustał przeraźliwy jęk, na ławie siedział już tylko okopcony szkielet, który po kilku chwilach zamienił się w pył tak gorący, że przepalił ławę, na której wcześniej się znajdował człowiek nieposłuszny woli maga, na pół.
Czarnoksiężnik odezwał się do kilku jegomości, którzy, tak jaj ja, zastygli ze zdumienia:
– Zabierzcie tę ławę i posprzątajcie popiół, bo nie chcę na to patrzeć przy jedzeniu.
Błyskawicznie oderwali się od swych posiłków i wykonali „prośbę maga”. Czterech wyniosło przepalone na pół siedzisko, a dwóch zabrało się za sprzątanie ostygłego już popiołu.
Czarownik usiadł przy stole, na drugiej ławie oczywiście. Karczmarz wziął ode mnie jedzenie i kazał mi obsłużyć trzech jegomości, którzy przed chwilą weszli. Podszedłem więc z szybciej bijącym sercem do maga i się zapytałem:
– Witam szanownych panów, czym moglibyśmy panów uraczyć w naszych skromnych progach?
Jeden ze zbrojnych odparł:
– Dla mnie i towarzysza będzie pieczeń z prosiaka, a dla naszego pana pieczony królik. Przynieś też trzy kufle i baryłkę piwa.
– Tak jest, już się robi powiedziałem i szybko pobiegłem do kuchni, aby powiedzieć żonie karczmarza, co ma robić. Wziąłem od razu trzy kufle i baryłkę piwa, aby je zanieść.
Gdy przyszedłem mag się do mnie odezwał:
– Dzięki chłopcze. Masz tutaj kilka złotych monet i talizman na szczęście. Mi się nie przyda, a nie miałbym go komu dać. – To mówiąc wręczył mi skórzaną sakiewkę. Ukłoniłem się nisko z podziękowaniem i odszedłem, dając swojemu pracodawcy złote monety i chowając brązowy wisiorek z dziwnymi wzorami do kieszeni.
Już miałem zabrać puste naczynia od maga, gdy drzwi otworzyły się z hukiem i do izby weszło pięciu mężczyzn ubranych w wojskowe stroje. Jeden z nich przemówił do czarnoksiężnika:
– Idziesz z nami Varnett!
– W życiu odparł mag wstając z miejsca (tak samo uczynili jego kompani).
– Zjadłeś już, wyjdź na dwór, bo nie chcę, aby komuś stała się krzywda…
– Mam wyjść? Pomyśl, co ty mówisz!
– Wyjdź z nami, załatwimy to na dworze, słowo rycerza. Nie ma tam nikogo innego, tylko moi ludzie.
– No dobrze, ale jeżeli łżesz, to spłoniesz w cierpieniach…
– Chodźcie za nami.
Poszli na dwór. Nie miałem pojęcia, o co chodziło, ale chciałem to zobaczyć. Przylgnąłem do okna. Zobaczyłem maga z dwoma swymi towarzyszami stojącymi naprzeciw armii sprowadzonej przez rycerza składającej się z około pięciuset, jeśli nie więcej, ludzi stojących jakieś sto metrów za jego plecami. Uchyliłem okno, aby usłyszeć, o czym rozmawiają. Doszedł mnie drwiący głos żołnierza:
– Powołaj więc swą armię i zobaczymy kto zwycięży. Ile potrzebujesz czasu?
– Za dwadzieścia minut będę miał szyk bojowy gotowy do walki.
– Niech tak będzie. Za dwadzieścia minut ruszam, czy będziesz miał armię, czy nie.
Dowódca odszedł uśmiechając się lekko. Mag kazał jednemu ze swoich pomocników przyprowadzić Małe zwierzę przeznaczone do uboju: kaczkę albo kurę. Od razu pobiegłem do po małą kaczkę, bo nie mogłem się doczekać tego, co miało nastąpić. Wróciłem w samą porę, żeby dać kaczkę rycerzowi. Podziękował i śpiesznie poszedł z drobiem do maga.
Wróciłem do okna. Zobaczyłem maga podrzynającego kaczce gardło sztyletem i zlewającego ją do małego naczynia. Co dziwne, na sztylecie nie było znać śladów krwi. Później mag namalował tą krwią na ziemi oktagram wpisany w koło, umieszczając nieżywe zwierzę w jego centrum. Gdy to zrobił, zaczął kropić okolicę resztką krwi, jaka została w buteleczce. Jak już wychlapał całą krew, schował naczynie do kieszeni (której nie było wcześniej widać) i stanął przy jednym z ramion gwiazdy. Uniósłszy ręce w górę zaczął recytować słowa, które skrzętnie zapisywałem, jako że umiałem dość dobrze pisać, bo moja siostra była półelfką i żyliśmy z jej ojcem (moim ojczymem, który nauczył nas czytać, pisać oraz mówić w swoim języku). Brzmiały one tak:

„Form en sang et sabl afin absol servi sien seul maitr. Alim zish ce corp afin avuar sien corp. Alim zish ce sang qui vivant donne et dans vivant acces komm suivant essentiels sur ce mond. Form sur dessin homm qui vous kree: puisson et invinsibl, possess fors et brav. MORTELL!!!”

Nie znam języka, w którym wypowiedziane były te słowa. W każdym razie, mag powtarzał formułę ośmiokrotnie przy każdym ramieniu oktagramu, poruszając się przeciwnie do obrotu wiru na wodzie. Gdy powiedział to ostatni raz, wszedł do środka gwiazdy, opuścił ręce, spuścił głowę i bardzo cicho powiedział „sivoden”. Po chwili ramiona i okrąg namalowane krwią zaczęły się lekko żarzyć na czerwono. Światło stawało się coraz mocniejsze, aż w końcu karminowy blask zalał całą okolicę. Niespodziewanie ze znaku wystrzelił w powietrze wielki szkarłatny promień, zakrywający wszystko, co znajdowało się wewnątrz krwistego okręgu. Wyglądało to tak, jakby ktoś nałożył gigantyczną czerwoną rurę na oktagram, w którym znajdował się mag. Promień wystrzelił w niebo tak daleko, że nie było widać jego końca. W jednym momencie zgasł. Lecz po kilku sekundach czerwone światło znów zalało całą polanę. Setki małych promyczków spadało z nieba wprost na krople krwi rozsiane wkoło. One też po chwili zgasły. W niektórych miejscach ziemi, gdzie spadły promienie z nieba, zaczęły powoli wypiętrzać się małe górki. Stawały się one coraz większe i większe. Zauważyłem, że w tym czasie kaczka, która została zabita na początku misterium tak jakby wyschła. W kilka kolejnych sekund stało się z nią to samo, co z człowiekiem, który nie chciał ustąpić miejsca czarownikowi, tyle, że tym razem popiół wsiąkł w ziemię.
Górki, które powstały zaczęły się poruszać, jakby działały na nie miniaturowe trzęsienia ziemi, aż w pewnym momencie wstały z nich postacie przypominające posturą lekko zgarbionych ludzi. Było ich bardzo wiele, zdaje mi się, że koło setki. Wyglądali jak obciągnięte suchą skórą, lekko zgarbione szkielety w metalowych napierśnikach z krótkimi mieczami albo łukami. Usłyszałem słowa maga:
– Oddaję was pod kontrolę Leonida i Napoliena, aż do odwołania.
Po wypowiedzeniu tych słów upadł na ziemię. Jeden z jego towarzyszy zabrał go do karczmy i po łożył na stole ustawiając przy nim jednego trupa, żeby maga chronił. Sam poszedł na zewnątrz, aby tam, razem z kompanem, dowodzić oddziałem potworów. Gdy wyjrzałem przez okno, piekielny zastęp był już przygotowany do walki. Obaj rycerze ustawili się na tyłach i rozkazali marsz, po czym wyciągnęli swe miecze. Była to piękna oręż, klingi zrobione były ze złota, u dołu wysadzane drogimi kamieniami. Rękojeści natomiast wykonane były ze srebra, albo innego szlachetnego metalu tego koloru. Jako głownie służyły wielkie czarne perły, oplecione srebrnymi, nieregularnie rozłożonymi wstęgami. W tym momencie zauważyłem, że rękojeści stylizowane są na drzewa, gdzie korzenie oplatały się wokół głowni, a z korony „wyrastała klinga”.
Rozpoczęła się walka. Było to straszne. Potworów było znacznie mniej, ale były sprawniejsze od ludzi i nie bały się ucinanych rąk, czy nóg. Gdy już jakiś został na tyle pocięty, że umarł, zamieniał się w pył. Ludzie walczący z nimi dość szybko tracili przewagę liczebną. Postanowiłem nie oglądać tej rzezi i przedarłem się przez tłum przy oknie do leżącego maga. Drogę jednak zagrodziła mi pilnująca go poczwara. Usłyszałem drżący głos czarodzieja:
– Przepuść go. Dopiero wtedy monstrum odsunęło się na bok.
Usiadłem na siedzisku przy ławie, na której leżał nekromanta. Zauważyłem, żeciemnia pod jego kapturem znikła. Widocznie nie miał już siły na podtrzymanie jej. Z twarzy wyglądał bardzo młodo jak na maga: jakieś 25 – 30 lat, chociaż w rzeczywistości jego wiek wynosił z 20 razy tyle. Jego twarz była jakby trójkątna, podobna do elfiej, ale nie był elfem, najwyżej półelfem. Naokoło ust miał ciemnobrązową, krótką bródkę, która lekko maskowała jego wyraźne kości policzkowe i lekko zakrzywiony nos, po którego obu stronach znajdowały się zielone oczy. Nad nimi umiejscowione były krzaczaste brwi. Czoło czarnoksiężnika było szerokie, a jego krótko przystrzyżone, stojące włosy świetnie dopełniały jego zawadiacki wygląd. Szpeciła go tylko blizna przechodząca przez całą długość twarzy od czoła, przez lewe oko aż po brodę. Odezwał się do mnie półgłosem:
– Widziałeś wszystko od początku i zanotowałeś zaklęcie. Nikomu go nie wydawaj, bo grozi za nie kara śmierci.
– To właśnie dlatego ta armia tu przyszła? Chcieli cię zabić, bo znałeś jakieś tam zaklęcie?
-Nie „jakieś tam zaklęcie”, tylko jedno z najpotężniejszych zaklęć neoromantycznych, jakie kiedykolwiek ujrzało światło dzienne. Wiele lat się go uczyłem i je ćwiczyłem, ale muszę się przyznać, że nie miałem pewności, czy mi wyjdzie. Zachowaj ten tekst. Na wszelki wypadek. Może ci się kiedyś przyda… Jako wyjaśnienie dodam, że te stwory to nieumarli. Są mi bezwzględnie posłuszni. Jednak po ich przyzwaniu jeszcze przez wiele dni nie będę mógł wstać. Jestem bardzo osłabiony. Przynieś mi wody, proszę.
Pobiegłem szybko po wodę i napoiłem maga.
– W jakim języku jest to zaklęcie? W życiu czegoś podobnego nie słyszałem…
– W zapomnianym już od wielu wieków języku Suddafanel. To zaklęcie dosłownie znaczy „Powstańcie z krwi i piachu aby bezwzględnie służyć swemu jedynemu panu. Pożywcie się tym ciałem, aby mieć swe ciało. Pożywcie się tą krwią, która życie daje i do życia przystąpcie jako kolejne istoty na tym świecie. Powstańcie na wzór człowieka, który was powołuje: potężni i niezwyciężeni, Posiadający moc i waleczność. Śmiertelni…” Ostatnie słowo to „teraz”. Po jego wypowiedzeniu już nic nie można odwołać. W każdym wcześniejszym miejscu można przerwać ceremonię. Nie pozwól, żebym zasnął.
– Dobrze. Opowiedz mi, zatem jak zostałeś magiem.
– Hehe. Śmieszna historia, wiesz? Moc została we mnie wykryta dopiero jak byłem mniej więcej w twoim wieku. A pracowałem, tak samo jak ty, jako pomocnik karczmarza. Zauważył ją we mnie przyjezdny mag z Cintry. To dlatego od razu cię polubiłem – przypomniały mi się lata młodości. Powiedz mi coś o swojej rodzinie.
– Moja matka, Virna zarabia szyjąc serwetki. Ojciec, Matej nie żyje. Zginął jak miałem sześć lat na wojnie. Wychowuje mnie ojczym Hellan, elf, ojciec mojej siostry Tiany, która ma teraz siedem lat jest o osiem lat młodsza ode mnie. Ojczym zarabia sprzedając skóry upolowanych zwierząt i łuki oraz strzały, które sam robi. Pokazał mi też, jak się je robi i nauczył z nich strzelać. Nauczył mnie też wielu innych rzeczy, takich jak pisanie, czytanie, czy mówienie w starszej mowie. Mam jeszcze wielu dalszych krewnych, ale nie pamiętam ich, bo nieczęsto się widujemy.
– Pewnie masz ciekawe życie. Taka barwna historia…
– Na pewno nie ciekawsze, niż pańskie.
– Mów mi na „ty”. Jestem Varnett, a ty jak się nazywasz?
– Trisen. Miło mi.
– Ładne imię. Idź zobacz, jak się walka toczy i mi powiedz.
Więc poszedłem do okna, ale za nic nie mogłem się przepchnąć, więc powiedziałem Varnett’owi, żeby kazał poczwarze zrobić mi przejście.
Gdy stanąłem w oknie zobaczyłem już tylko trzy potwory, Leonida, Napoliena iż piętnastu przeciwników. Pierwszy raz zobaczyłem pomocników maga w akcji. Nie poruszali się jak ludzie. Żaden człowiek nie porusza się tak szybko, że nie widać jego ruchów, a jedynie słychać brzęk uderzających o siebie mieczy. I wtedy zrozumiałem. Byli wiedźminami. To dlatego mag ich przygarnął, nie oddałby swojego bezpieczeństwa pod opiekę zwykłych śmiertelników.
Patrzyłem jak walczyli. Przyprawiało mnie to o ciarki. Pięciu sztucznie stworzonych żołnierzy przeciwko piętnastu ludziom. Ci drudzy nie mięli szans. W kilka minut walka się zakończyła. Na polu walki zostało dwóch lekko pociętych wiedźminów i jeden potwór bez lewej ręki i kawałka klatki piersiowej. Zauważyłem, jak podszedł do jednego trupa i dotknął go drugą ręką. Utracona część ciała zaczęła mu błyskawicznie odrastać, a nieboszczyk szybko wysychał. Po kilku chwilach ten, nieumarły, miał już nową rękę. To było niesamowite.
Pomocnicy maga już wracali, razem z tym chodzącym monstrum. Podszedłem domaga, aby mu o tym powiedzieć. Bardzo się z tego ucieszył i powiedział, że zaklęcie, które wynalazł jego prapradziad Gakkanert (który, jako jeden z nielicznych magów, mógł mieć dzieci; późniejsi przodkowie Varnetta już nie uprawiali czarnoksięstwa, jak się później dowiedziałem), podziałało wyjątkowo dobrze. Nie był pewien, czy umiejętności stworzonych przez niego potworów będą wystarczające.
Do izby weszli wiedźmini. Jeden z nich zapytał się:
– Jak się czujesz panie?
– Nie najgorzej. Ostatnio, jak wykonywałem to zaklęcie straciłem przytomność, a teraz nawet jestem w stanie mówić.
– Musimy się stąd zbierać, bo jutro, a najpóźniej pojutrze przyślą posiłki.
– Wyjedziemy zaraz po zmroku. Tymczasem idź, Leonidzie, kup wóz i konie.
– Tak jest, panie – Powiedział wiedźmin i poszedł.
– A więc, jak się spisały wasze miecze, Napolienie? Ciągnął czarodziej.
– Świetnie. Jeszcze nigdy nie walczyłem tak wspaniałą bronią.
– Nic dziwnego. Sam sprawowałem pieczę nad ich stworzeniem w Mahakamie. Dumnie stwierdził czarownik, po czym zwrócił się do karczmarza:
– Panie, chciałbym wynająć pokój do wieczora.
Zauważyłem, że zza ludzi stojących wkoło nekromanty ledwo słychać było głos mojego przełożonego.
– Jak dla mości pana, za takie widowisko, oddamy za darmo, nawet i przez miesiąc.
– Dzięki ci dobry człowieku. Napolienie, zabierz mnie, razem z tymi nieumarłymi do pokoju.
Wiedźmin, z pomocą potworów, zabrał swojego pana, nie zdejmując go z ławy, do wyznaczonej mu izby…

… – Był to ostatni raz kiedy widziałem potężnego czarnoksiężnika. Nie widziałem jak wynosili go z pokoju, ani jak odjeżdżał. Wtedy odkryłem, że nie ma ludzi dobrych i złych. Jest tylko nasza ocena. Był on bardzo miłym człowiekiem, chociaż trochę nadpobudliwym, a ścigali go tylko za to, że znał jedno zaklęcie. To już koniec tej historii. Powinniście już iść do łóżek, bo późno jest.
Dzieci, po początkowych sprzeciwach, poszły spać, a stary bajarz powędrował do komnaty gościnnej, w której zamieszkał na czas pobytu w Cintrze, rozświetlając sobie drogę małą świecącą kulką, która ukazała się po tym, jak wypowiedział kilka słów w zapomnianym już dawno języku…