Opowiadanie o …

Maciek potarł wierzchem dłoni swój kilkudniowy zarost. Z wysiłkiem przetarł również opuchnięte powieki i odwrócił twarz od ekranu laptopa, który nieprzyjemnym, migoczącym światłem rozjaśniał mrok pokoju. Wstał i odszedł od biurka zaśmieconego stertami papieru, resztkami pizzy i rozlaną kawą. 'Boże, to już czwarta nad ranem’ – pomyślał – czwarta, a ja nawet nie ruszyłem z miejsca z tym opowiadaniem’. Przytłoczony swą twórczą bezpłodnością, podszedł do okna i bez większego sensu wpatrywał się w zamglone światła ulic. Po kilku chwilach stwierdził 'Jeśli chodzi o wiarę w natchnienie, to od dziś jestem zdecydowanym ateistą’…

* * *

Pogoda była po prostu wymarzona jak na piknik. Zresztą nic w tym dziwnego, bo na planecie Alhatai spełniały się prawie wszystkie życzenia. I bynajmniej nie dlatego, że był to azyl dla emerytowanych dżinnów z lampy. Powód był znacznie prostszy – miejscowi, to jest Alhataianie, osiągnęli niewyobrażalnie wysoki poziom cywilizacyjno-techniczny. Dlatego też na tej planecie nie istniało pojęcie 'nieosiągalny’ – nawet pogodę na dzisiejszy piknik dało się ustawić…
Zebrani na tym garden-party Alhataianie należeli do klanu Finh-Guan, który słynął na całą planetę swoim zamiłowaniem do nietypowych rozrywek. Ostatnio jednak przeszli oni samych siebie – postanowili bowiem, że wcielą się w znane postaci z kultury innego, mniej zaawansowanego technicznie świata. Wybór padł na mało dotychczas znaną planetę, zwaną przez jej własnych mieszkańców Ziemią. Gdyby więc jakiś ziemianin przybył przypadkiem na ten piknik, ujrzałby ku swojemu przeogromnemu zaskoczeniu setki postaci, o których wcześniej tylko czytał w książkach lub które widział w telewizji. A raczej setki oszustów, którzy za takowych bohaterów się podawali…
'Nawet tutaj, na zjeździe całego klanu Finh-Guan dochodzi do podziałów na stronnictwa. Siedzą w małych grupkach i tylko patrzą jakby tu oczernić innych, i tylko czekają żeby komuś dogryźć. Na Galaktykę, jakież to przyziemne!’ myślał intensywnie Gimli syn Gloina, niedbale gmerając sobie w zębach wykałaczką.
– Daj spokój Gimli, sam jeden świata nie zmienisz. – skomentował chłodno Obi Wan Kenobi, a raczej jego alhataiańska, idealna podróbka.
– Czy mógłbyś przestać zachowywać się jak ostatni prostak i skończyć już z tym telepatycznym podsłuchiwaniem? I popatrz na siebie – jakieś powłóczyste szaty, jakiś świecący mieczyk, jak ty na Galaktykę wyglądasz?- Gimli zdawał się być coraz bardziej poirytowany sytuacją.
– Panowie, panowie! Dajcie już spokój! – z cienia rzucanego przez rozłożystą lipę wyłoniła się szybko perfekcyjna kopia komiksowego Kokosza – jesteśmy zdani na własne towarzystwo, dlatego sugeruję byśmy zaprzestali wszelkich swarów i zaczęli delektować się otaczającym nas krajobrazem. A co do twoich rozterek Gimli, to mogę jedynie pocieszyć cię stwierdzeniem, że ta cała maskarada to tylko moda i zwyczajem mody, niedługo przeminie. – dokończył spokojnie Kokosz.
– Oby to szybko nastąpiło, bo ja już rady nie daję. A zresztą, jak to mówią ludzie – srał to pies! Napijmy się czegoś! – podsumował krasnolud.
– Z tobą zawsze! – odpowiedzieli wspólnym głosem Obi Wan i Kokosz.
Atmosfera z miejsca zrobiła się o wiele sympatyczniejsza, gdy najlepsze piwo w Galaktyce zaczęło się wylewać złocistym strumieniem ze stylowej, dębowej beczki. Wzdychanie z zachwytu nad niepowtarzalnym smakiem trunku przerywane było jedynie sykiem szaszłyków smażonych na grillu. I w takiej sielskiej scenerii trzej przyjaciele z planety Alhatai dyskutowali o sprawach o wiele przyjemniejszych niż panująca ostatnio moda na maskaradę.
Jak wszystko, co przyjemne, trwało to oczywiście do czasu. A konkretnie do momentu, w którym Obi Wan uświadomił sobie potęgę swojej sklerozy.
– O jejku! Był bym prawie zapomniał! Otóż moi szanowni koledzy – tu zwrócił się do Gimliego i Kokosza – nie zaproszono nas tu tylko dla celów towarzyskich. Właśnie przypomniałem sobie o mojej niedawnej rozmowie z naszym szefem z Ministerstwa Spraw Pozagalaktycznych! Zlecił nam bowiem pewną, nazwałbym to, misję – uśmiech na twarzy Jedi zaczął zanikać – chodzi o to, że jakiś wysoko postawiony Alhataianin zażyczył sobie, żeby jego rozpuszczony synek wziął udział w maskaradzie i mógł stać się jakimś nowym ziemskim bohaterem. Do tego celu trzeba będzie nawiedzić jakiegoś ziemskiego artystę i sztuką perswazji nakłonić go do stworzenia czegoś z tym właśnie bachorem w roli głównej. Zgadnijcie kogo wybrano do tego zadania? – teraz Obi Wan nie śmiał się już wcale.
Jeśli zaś chodzi o dwóch pozostałych przyjaciół, to dla nich skala uśmiechu zdawała się pokazywać mniej niż zero. Piwo i szaszłyki przestały smakować na wieść o zbliżającym się zagrożeniu dla ich świętego spokoju i błogiego lenistwa. Mieli bowiem wrócić do pracy, co wywoływało u nich stany depresyjne.
– Dlaczego właśnie teraz musiałeś sobie o tym przypomnieć, ty sklerotyczny grzybie? – uniósł się emocjami zazwyczaj spokojny i opanowany Alhataianin udający doskonale Kokosza.
– Bo właśnie zauważyłem, że nasz szef zbliża się tutaj z jakimś młokosem… – powiedział ze strachem w oczach jego rodak udający rycerza Jedi.
'No to kurna po urlopie!’ pomyślał równie zrozpaczony co fałszywy krasnolud Gimli i w geście rozpaczy i bezsilności skrył twarz w dłoniach.

* * *

Maciek stał beznamiętnie zapatrzony w rozmazane deszczem światło ulicy. Ciągle miał wrażenie, że czas go pogania, a znienawidzone natchnienie jak na złość nie chce przyjść. Dość miał już nie tylko pisania, ale chyba całego świata. Coraz częściej jego spojrzenie kierowało się ku ciepłemu, niezmiernie miękkiemu łóżku i czystej pościeli, która zdawała się być jedyną czystą rzeczą w całym pokoju. Było owo łóżko niczym upragniona przystań pośród wzburzonego oceanu myśli kotłujących się w jego głowie. Nawet nie wysilił się na to, by zrzucić z siebie przepocone ubranie – runął na łóżko niczym wieża Babel zburzona bożym gniewem. Po chwili był już w lepszym świecie – świecie snu i słodkiej nieświadomości…

* * *

– No więc chłopcy – zwrócił się do trójki przyjaciół szef Ministerstwa Spraw Pozagalaktycznych – mam przyjemność wam przedstawić Greghoxa Cristobena ibn Millera Juniora, syna jednego z naszych wielkich działaczy politycznych!
Jak na komendę Kokosz, Obi Wan i Gimli przypomnieli sobie tłustą sylwetkę wspomnianego przez szefa polityka. W tym samym momencie zza pleców ich zwierzchnika wyłonił się wysoki młodzieniec, który podobno był tegoż działacza synem. I wtedy też wszelka nadzieja opuściła serca trójki Alhataian. Według zwyczaju maskarady bowiem, każdy jej uczestnik miał wcielić się w wybraną przez siebie postać z kultury ziemian. Inny zwyczaj mówił o tym, że przy wyborze wskazana jest oryginalność – no i tu właśnie był pies pogrzebany. Bo oryginalnością Greghox Cristoben ibn Miller Junior nie zgrzeszył, wybierając dla siebie postać umięśnionego, przystojnego i niebieskookiego osiłka noszącego na plecach dwuręczny miecz.
– A wracając do tematu chłopcy, to pewnie znacie już cel misji, więc nie będę się powtarzał. Dodam tylko, że wylatujecie za dwa dni, a zrzucamy was na teren Polski. – zakomunikował beznamiętnie szef.
– My tam już chyba byliśmy… – starał się sobie coś przypomnieć Gimli – Pewnie, że tak! U tego, jak mu tam? Mistrza Sapkowskiego! Tak właśnie – wtedy opchnęliśmy mu tego całego Gieralta, czy jakoś tak…
– No to teren mamy już rozpoznany – pocieszał się Kokosz – proponuję teraz poznać bliżej zainteresowanego! – dodał po chwili.
– Jaki sobie wybrałeś pseudonim, drogi Juniorze? – zapytał z przesadną kurtuazją Obi Wan.
– Długo nie mogłem się zdecydować – odparł po chwili młodzieniec – ale w końcu postanowiłem, że będzie to Beerbarian! – skończył z dumą w głosie.
Trzej przyjaciele z trudem powstrzymali się od wybuchu śmiechu. Tandetny wybór Juniora rozbawił nawet szefa, który po chwili oddalił się, tłumacząc się naprędce zmyśloną wymówką. Potem z oddali dobiegło jego głośne parsknięcie i nieopanowany chichot.
– Słuszny wybór – wycedził ironicznie Gimli – a w jakiej roli chciałbyś wystąpić na Ziemi?
– Chciałbym wykreować postać jakiegoś barbarzyńcy-samotnika, a najlepiej gdyby była to postać ze świata jednej z gier fabularnych.
Kokosz, Gimli i Obi Wan popatrzyli po sobie, szybko wymieniając telepatyczne uwagi. Po krótkiej, acz burzliwej wymianie myśli, zdecydowali.
– Czego jak czego, ale tego się nie da załatwić. Ci od tych gier to banda dziwaków i szaleńców. Chłopie, ty byś się tam u nich tylko zmarnował. A do tego oni zawsze zadają tyle pytań! My rozumiemy, że chcesz, ale za nic w Galaktyce tam Cię nie zabierzemy, bo to po prostu niebezpieczne!
Dwa dni później, na pokładzie promu intergalaktycznego zmierzającego na Ziemię, trójka Alhataian wiedziała już, że nie należy nigdy zaklinać się na Galaktykę, zwłaszcza jeśli kłóci się to z interesami rozkapryszonych dzieci ważnych dygnitarzy.

* * *

Tej nocy Maciek miał fantastyczny sen. Śniło mu się bowiem, iż odwiedzają go niesamowici goście. Gdy otworzył drzwi, w półmroku klatki schodowej dostrzegł cztery dziwnie znajome sylwetki. Jak się potem okazało, byli to – Gimli syn Gloina, jedna z ulubionych literackich postaci Maćka, Obi Wan Kenobi, którego Maciek zawsze podziwiał oraz Kokosz, bohater komiksu, na którym Maciek się wychował. Czwarty osobnik miał w sobie niesamowitą moc – bezpłodny autor poczuł od razu, że on da mu natchnienie. Potem śniła się mu rozmowa z tymi niezwykłymi gośćmi. Wszyscy, oprócz Beerbariana (bo tak nazywał się ten czwarty), byli jakby przestraszeni i z obawą patrzyli na Maćka. On sam tak się nimi zafascynował, że jakby z wrażenia zapomniał języka w gębie i nie zadał im żadnego pytania, choć miał ich miliony. Oni z kolei pytali go nieśmiało o zdrowie, pogodę i ceny tucznika. Tylko Beerbarian nie wydawał się być skrępowany sytuacją i wdał się z Maćkiem w długą dyskusję o świecie gry fabularnej 'Wiedźmin’, podczas gdy Gimli penetrował zawartość lodówki, Kokosz zasypiał w fotelu, a Obi Wan bawił się repliką japońskiej katany. Ze snu Maciek pamiętał jeszcze tylko moment, w którym goście jakby odprężeni i z wyrazem ulgi na twarzy, opuścili jego mieszkanie. Na słowa pożegnania zdobył się tylko Beerbarian, a pozostała trójka nieśmiało poprosiła o pożyczenie podręcznika do 'Wiedźmina’, tłumacząc się niejasno przymusem wprowadzenia nowej mody w odległej galaktyce. Maciek, z natury życzliwy, nie odmówił swoim idolom.

* * *

Młody twórca zbudził się o świcie. Choć spał krótko, wyglądał na niezmiernie energicznego i radosnego. No a co najważniejsze – na natchnionego. W niespełna godzinę dokończył pisać opowiadanie, wzbogacając je o postać niezwykłego barbarzyńcy-samotnika, którego postanowił ochrzcić imieniem Beerbarian. Potem szybko przesłał e-mailem kopię tekstu do swojego wydawcy i odetchnąwszy głęboko, podziękował niebiosom za ten natchniony, dziwny sen…
Mniej więcej w tym samym czasie trójka wyczerpanych psychicznie i fizycznie Alhataian, w towarzystwie jednego uradowanego barbarzyńcy, powracała na rodzinną planetę. Jeden z nich, który jeszcze przed chwilą wyglądał niczym rycerz Jedi, oznajmił z wysiłkiem
– Trzeba do ciężkiej cholery wykreować nową modę. Rozpowszechnimy to – wskazał na okładkę podręcznika do gry fabularnej – i wtedy Ci wszyscy miłośnicy maskarady będą się mogli powczuwać w dowolne role. A my przejdziemy sobie na zasłużoną emeryturkę!
Dwaj towarzysze pokiwali zgodnie głowami, popierając pomysł kolegi. A siedzący na uboczu barbarzyńca wydawał się być rozmarzony i nieobecny, jakby w innym świecie…

Maciek 'Beerbarian’ Jarecki
[email protected]

Powyższe opowiadanie dedykuję wszystkim, którzy dają mi siłę tworzenia. Z tej licznej grupy pozwolę sobie wymienić jedynie parę osób. Tych nie wymienionych nie będę przepraszał, bo i tak wiedzą jak wiele dla mnie znaczą…

Podziękowania dla: Absolutu, Wini, Rodziców, Klanu, Wujasa, Babci Koval, Paszteta, Zuzi, Barona, Ediego, Domana, Prezesa, Kiri, Szelesta, Sanitariusza, Reanimatora, Moich Blokersów , Moich Graczy, Dobrej Muzyki, Szkocji & Irlandii, Mistrza S. & Mistrza T., Schoolmates i jak mówią Angole many, many more …