Zwycięskie opowiadanie nadesłane na konkurs
Zimowy Konkurs dla Wiedźminomaniaków!.
Autor: Mateusz 'Deskath’ Witkowski
Kryształowo czysta woda Wstążki przelewała się przez krawędź uskoku łagodnym łukiem, szumiącą i spienioną kaskadą spadała między czarne głazy. Była tak przejrzysta, że widać było każdy kamyczek w różnokolorowej mozaice dna. Nagle woda spieniła się, z dna podniósł się muł. Spowodowały to ciężkie, wojskowe buciory. Żołnierze wiedzieli, co może ich spotkać na drugim brzegu. Dlatego nie wydawali żadnych odgłosów. Słychać było ptaki spokojnie ćwierkające w lesie po drugiej stronie. Dookoła pluskały łososiopstrągi, próbując łapać bzyczące nisko nad wodą owady. Gdzieniegdzie słychać było silniejsze pluśnięcie, wywołane przez bobra. Las kwitł życiem. Nawet zające, pasące się na drugim brzegu, pośród szkieletów ludzi i koni. Brokilon. Las Driad. Puszcza śmierci.
Oddział, na który składało się trzydziestu verdeńskich zawodowych żołnierzy, pięciu przewodników-tropicieli oraz dwunastu łowców skalpów. – Tera cicho mi być – wyszeptała główna przewodniczka wyprawy, Maria Barring. – Jeśli wam żywot miły – dodała. Maria była najlepszą przewodniczką. Znała zwyczaje driad, była świetną tropicielką, a nadto perfekcyjnym łucznikiem. Mówią, że wszystkiego można się nauczyć, że zdolności można zdobyć z czasem. To prawda, ale żeby móc strzelać tak, jak strzelała Maria Barring, trzeba się było do tego urodzić. To już trzecia taka wyprawa, w której brała udział. Za pierwszym razem oddział, który wyruszył w głąb matecznika, nazywano oddziałem ryzykantów. Wtedy było ich wielu, dużo więcej niż teraz. Gdy powróciły tylko trzy osoby, oddział przechrzczono na samobójców.
Jednak nie brakowało chętnych. Ervyl płacił naprawdę dużo za dziwożonie skalpy. Od ostatniego razu naprawdę dużo. W skład grupy wchodzili wyłącznie ludzie. Elfy, które od jakiegoś czasu przyprawiały władcom czterech królestw naprawdę sporych wrzodów na żołądku, prowadząc partyzantkę, prawdopodobnie też wezmą udział w tej walce. Pomagając driadom dorzynać rannych. Nizołki do tej roboty się nie nadawały, podobnie jak gnomy. Krasnoludy zaś uważały, że bieganie po lesie, które skończyć się może w najlepszym wypadku naszpikowaniem tyłka strzałami, jest dużo mniej sensowne niż pójście do karczmy i ożłopanie się piwem.
Poruszali się w ciszy. Dookoła las kwitł życiem. Nikt tu się nie zapuszczał. Nawet kłusownicy, których zatrzęsienie było w lasach od czasu ostatniej wojny. Właściwie nikt tu nie polował. Mam na myśli to, że celem strzał nie były tu zwierzęta. Od czasu do czasu trzaskała gałązka pod którymś z ciężkich butów. "Nie powinniśmy brać ze sobą tych żołdaków", myślał dowódca wyprawy, Aspra z Kerack, jeden z łowców skalpów. "Oni nie potrafią poruszać się w ciszy. Najdalej za chwilę ściągną na nas dziwożony. Aż dziwne, że dotąd…" – gwizd lotki. Świst piór tnących powietrze. Dźwięk śmierci. Śmierci pewniejszej niż trzaskający ogniem dach; niż widok szarżującego jeźdźca; niż czarno odziany poborca podatkowy zbliżający się do wsi. Przed nimi może człowieka jednak coś uratować. Jest szansa na przeżycie. Przed strzałami Driad nie ma ratunku. Świst oznaczał śmierć. One niemal nigdy nie pudłowały. Aspra jak kłoda runął do przodu. Zarył twarzą w ściółkę. Z pleców sterczała strzała, ozdobiona czerwonobrązowymi lotkami. Nie wydał żadnego odgłosu, prawdopodobnie nie wiedział nawet, że umiera. Inni wiedzieli, że zaraz umrą. Świst. Wiele świstów. Okrzyki ludzi. Charczenie. Urywane wpół słowa okrzyki. Świst.
* * *
– Mówię wam, nam trza wracać. Niech się jaśnie pany nad tym problemem turbują. My już nic zrobić nie możemy. Ratujmy chociaż żywot – wyrzekł niespokojnie, co chwilę oblizując spierzchnięte wargi, dowódca verdeńskich zawodowych żołnierzy. Zostało ich tylko dwunastu, z czego właściwie liczyć można było ośmiu. Reszta nie miała szans na przeżycie do wieczora. To znaczy żaden z nich nie miał szans na przeżycie do wieczora, ale tych czterech i tak wkrótce umrze za sprawą ran. Strzały driad zabijały zawsze, choć nie od razu.
– Nie – sprzeciwił się jeden z zabójców. – I tak nie mamy szans na powrót. Nawet gdybyśmy jakimś cudem dotarli na skraj lasu, to i tak wystrzelają nas podczas forsowania rzeki. Lepiej iść dalej i zabrać ze sobą choć kilka chędożonych dziwożon. Zemścić się! – jego oczy kipiały czystą nienawiścią. Taką, jakiej nie są w stanie osiągnąć żadne inne rasy. Nawet elfy. Ich nienawiść jest bardziej subtelna, bardziej wyrachowana i dlatego może się wydawać większa. Tak naprawdę tylko ludzie potrafią tak mocno nienawidzić, z całego serca. W imię nienawiści zabijać, mordować z zimną
krwią. I dawać się zabijać pod jej sztandarami.
– Panie, uda mi się doprowadzić nas do brzegu Wstążki – odrzekła poważnie Maria Barring. – Słońce chyli się ku zachodowi, za kilkanaście pacierzy znad rzeki podniesie się opar. Będziem mogli się w nim skryć. Dziwożoni szyp nie zawsze trafi we mgle. Choć kilku przeżyje.
– Tak – poparł ją dowódca żołdaków. – Nam trza raport zdać. Chcecie to bierzta drugiego przewodnika i idźta dalej w las. Wami dziwożony się zajmą, my więcej będziem mieć czasu. – Tropiciel stojący kilka kroków dalej podniósł się z klęczek i skierował się w ich stronę. – Ja dalej iść nie będę. – Dla zaakcentowania tego faktu splunął w bok.
– Nie znam ścieżek – powiedział szybko, widząc gorejące nienawiścią oczy i rękę sięgającą po sztylet. – Nadto nieprędko mi umierać – wymruczał pod nosem tak cicho, że prawie nikt go nie usłyszał.
– No to postanowione – zdecydowała Maria. – Wracamy. Ej, wy tam! – rzuciła w kierunku żołdaków odchodzących od jęczących ciał. – Przyjaciół w potrzebie chcecie taka wasza mać zostawić? Macie ich wlec choćby i na własnych plecach – rozkazała stanowczym, choć cichym głosem. – Nie pozwolę, by zginęło więcej ludzi niż trzeba – dodała, doskonale panując nad twarzą.
Rozbity oddziałek pośpiesznie kierował się w stronę rzeki. Nie było sensu się skradać. Driady i tak wiedziały, że mają gości. Ptaki dalej ćwierkały, jelenie płoszyły się przed sapiącymi i tupiącymi ludźmi. Nie uciekały daleko, tylko kilkanaście kroków. Instynktownie wiedziały, że to nie one w tym lesie powinny się bać.
– Naprawdę wam się udało. Doprowadziliście nas do brzegu! – wysapał z wdzięcznością żołdak.
– Cicho głupku – strofowała go Maria Barring – nie trać oddechu na gadanie. – Jak najprędzej na drugi brzeg. – W połowie drogi usłyszeli świst. Strzały leciały wysoko, spadały niemal pionowo. Ludzie łudzili się myśląc, że w ciemnościach, pod osłoną mgły uda im się uniknąć grotów. Najwyżej dwa chlupnęły w wodę. Driady niemal nigdy nie pudłowały.
* * *
Chlupnięcie wody. Chrzęst piasku na brzegu. Odgłos padającego ciała, po chwili drugiego. Głośnie sapanie w próbie złapania oddechu. Po tej stronie też ćwierkały ptaki. Kończyły już swój codzienny koncert, ale nie z powodu ludzi. Zapadała noc. Tutaj nikt na nie nie polował. Strzała lecąca od lasu, nawet przeleciawszy nad szeroką rzeką, miała dość impetu, by przebić kolczugę. Po kilku minutach oddechy wyrównały się, uspokoiły. Dwa ciała podniosły się, pochylone posuwały się ścieżką prowadzącą w górę. Od czasu do czasu huknęła nagle sowa, powodując przyśpieszone bicie serca dowódcy verdeńskich żołnierzy. Był cały. Żył. Jedynie te dwie myśli krążyły mu w głowie. Po jakimś czasie dołączyła do nich wdzięczność. Spojrzał na Marię Barring.
– Dziękuję ci. Uratowałaś mi życie. Szkoda tylko, że innym się nie udało… – posmutniał na chwilę, ale zaraz żołnierska karność wzięła nad nim górę – Osobiście powiadomię odpowiednich ludzi o twoim męstwie. Gdyby nie ty, nikomu by się nie udało.
Milva uśmiechnęła się pod nosem. I powiedziała cichutko, tak, by jej nie usłyszał: "Nie pozwolę by zginęło więcej ludzi, niż trzeba. A już zwłaszcza mniej…". Miesiąc w pełni jakby uśmiechał się do niej całą swą pyzatą buzią. Miał barwę krwi.
Fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, fajne, :D:D
no cóż, może to opow. miało szansę mi się spodobać, ale już na samym początku mój odbiór zakłóciło zdanie: [i]Las kwitł życiem.[/i]
nie dość, że wydaje mi się ono bez sensu [może lepiej by było: las tętnił życiem], to jeszcze powtarza się w tekście [na końcu 1-go akapitu i na początku 4-go].
wiem, czepiam się, ale to mnie zraziło… :[
na koniec mogę dodać: dobra stylizacja wypowiedzi
Podoba mi się. Trochę krótkie, ale konkretne. No i rzeczywiście ten las co kwitnie życiem…
Ale i tak jest fajnie ;]