„NIGDY NIE ZBACZAJ ZE ŚCIEŻKI…”
(Dla Ani, mojej pierwszej prawdziwej miłości która wniosła w moje życie radość i nadała mu sens.)

I

Noc powoli zapadała nad lasem. Drzewa i krzewy leniwie, ale niepowstrzymanie pokrywał czarny aksamitny całun. W tym spokojnym, zakłócanym jedynie graniem świerszczy i kumkaniem żab czasie, dźwięk miarowego stukotu końskich podkutych kopyt wydawał się nienaturalny jak dźwięk konającego nagle człowieka. Samotna postać, jadąca wąską ścieżką na karym koniu, wciągnęła głęboko powietrze, rozkoszując się leśnym zapachem. „Nie ma co, uwielbiam tę porę roku, jeszcze nie jesień, a już nie lato” – pomyślał jeździec, poprawiając swoje długie białe włosy. Mimo, że jeszcze niedawno uczyli go, aby nigdy nie tracił czujności, Białowłosy postanowił się chwilkę zapomnieć w tym klimacie. W końcu do najbliższego gościńca były dwa dni drogi, a do najbliższej wioski pięć. Jednak instynkt odziedziczony po przodkach i nabyty w czasie treningu dał o sobie znać. Białowłosy zatrzymał konia i wytężył zmysły starając się dociec dlaczego ma wrażenie, ze coś jest nie tak. – Nie. Tutaj? Ale skąd…? – mruknął z dezaprobatą, po czym szybko ruszył w stronę, z której doszedł go słaby szczęk oręża. Szybko przebył fragment lasu i znalazł się na skarpie, pod którą rozciągała się niewielka polanka. Na owej polance toczył się zażarta walka. Białowłosy widział ją doskonale w świetle księżyca i gwiazd. Jakaś kobieta w męskim stroju podróżnym dzielnie stawiała czoła sześciu zbirom. Z faktu, że na ziemi leżało jedno ciało w łachmanach wnioskował, że zbirów było siedmiu. Kobieta poszła szybkimi piruetami między zbirów zmuszając ich do zmiany pozycji, jednak udało im się sparować jej cięcia. W tym momencie jeden z nich popełnił błąd opuszczając za nisko gardę i kobieta nie omieszkała tego wykorzystać. Szybkim, płaskim cięciem miecza przejechała mu po podstawie szyi. Jednak w tym czasie inny ze zbirów zaszedł ją od tyłu i złapał, chwytając ją za ręce aby nie mogła stawiać za bardzo skutecznego oporu. Jego kompani zaczęli się paskudnie śmiać.
– No to sobie dzisiaj pochędożymy elfią dupeczkę, nie chłopaki? – powiedział jeden stojący najbliżej złapanej i zaczął zdejmować spodnie, jego kompani wybuchneli rubasznym śmiechem, co i rusz mu przytakując.
– Gwałciciele! Jak ja nienawidzę gwałcicieli! – pomyślał Białowłosy i ocenił odległość. Skarpa miała jakieś półtora metra wysokości, a jego od najbliższego ze zbirów dzieliło kilkanaście metrów. To, że ci głupcy go jeszcze nie zauważyli wynikało chyba tylko z faktu, że byli zajęci elfką. Zsiadł szybko z konia i wyciągnął miecz. Cofnął się kilka kroków i momentalnie przypomniał sobie słowa Vesemira, które ten wypowiedział żegnając go miesiąc temu, kiedy Białowłosy wyruszał:
– Nigdy nie angażuj się w sprawy, które ciebie bezpośrednio nie dotyczą i nigdy nie zbaczaj ze ścieżki w czasie swej pierwszej wyprawy.
Zignorował to jednak, rozpędził się i skoczył. Wybiwszy się w powietrze, przeleciał ponad połowę dzielącej go od pierwszego zbira odległości i wylądował miękko na trawie, błyskawicznie przechodząc w bieg i tnąc niespodziewającego się niczego zbira przez szyję. Ten zatoczył się w bok, spryskując obficiej trawę krwią. Pozostali stanęli jak wryci, czego kobieta nie omieszkała wykorzystać i błyskawiczne kopnęła trzymającego ją zbira w goleń. Ten stęknąwszy z bólu rozluźnił na chwilkę uścisk, którym krępował ręce elfki i udało jej się jedną uwolnić. Podniosła ją do góry podstawiając zbirowi pod twarz, ten popatrzył na nią zdziwiony, kiedy nagle z dłoni elfki wyleciała ognista kula i trafiła zbira prosto między oczy. Błyskawiczne puścił on elfkę i zaczął biegać po polanie wyjąc wniebogłosy. Białowłosy uśmiechnął się na ten widok i zaatakował jednego z dwóch stojących naprzeciw niego przeciwników uderzając zza głowy. Zbir w ostatnim momencie złożył paradę, ale było już za późno i ostrze uderzyło go w twarz, przecinając czoło, nos, wargi i wydatny podbródek. Kobieta w tym czasie podniosła swój miecz i zaczęła walczyć z jednym z dwóch nadających się jeszcze do walki przeciwników . „Dobra, jest”, pomyślał Białowłosy i ta chwilka dekoncentracji o mało nie kosztowała go życia. Jednak udało mu się w ostatnim momencie zrobić unik i ostrze topora przecięło tylko powietrze. Białowłosy szybko zamarkował uderzenie w głowę i kiedy jego przeciwnik podniósł topór do złożenia gardy, ostrze Białowłosego przeszyło na wylot niedoszłego gwałciciela . Białowłosy błyskawiczne wyszarpnął ostrze akurat w samą porę, aby zobaczyć jak kobieta przecina swojemu przeciwnikowi obie tętnice na udach, a jako, ze to był ten co pierwszy chciał „chędożyć” i miał już ściągnięte spodnie, odcięła mu coś jeszcze. Kobieta otarła pot z twarzy wierzchem dłoni i spojrzała na mężczyznę, który przyszedł jej z pomocą. Sądząc po jego zaczesanych do tyłu i zwianych, długich białych włosach spodziewała się, że to elf. Jakże się zdziwiła, kiedy zobaczyła jego okrągłe, a nie szpiczaste uszy. Nie ufała ludziom, więc błyskawiczne przyjęła pozycję do ataku i podniosła miecz. Białowłosy zdziwił się lekko, ale postąpił tak samo. Stali przez chwile mierząc się wzrokiem. Kobieta była faktycznie elfką i to bardzo piękną. Miała ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, była szczupła i miała bardzo długie czarne włosy, sięgające do połowy uda, splecione w gruby warkocz. Ubrana była w brązową koszulę i czarne spodnie. Na nogach miała wysokie elfie buty w tymże kolorze. Białowłosy spojrzał na jej twarz, jakże piękną. Musiał się już poważnie wysilić aby skupić myśli. Przypadkiem spojrzał Jej w oczy i jego serce na chwile zamarło, aby potem ruszyć ze zdwojoną siłą. Jej oczy były piękne, po prostu piękne. Duże, zielone, niewinne. Białowłosy miał wrażenie, że mógłby się w nich utopić. „I nie żałowałbym” pomyślał. Ona również przyjrzała mu się dokładnie, jednak jej wrażenia były zgoła odmienne. Mężczyzna, który przyszedł jej z pomocą był szpetny nawet według ludzkich standardów, że o elfich lepiej nie wspominać. Jego słabo opaloną twarz znaczyły liczne głębokie, ale dość krótkie blizny. Jego oczy miała nienaturalnie rozszerzone źrenice przez co były więcej niż paskudne. Miał on mniej więcej tyle samo wzrostu i był średnio szeroki w barkach. Jednak z tego, co widziała przed chwilką w walce jest więcej niż zdolny. Ubrany był w czarne spodnie i czarna skórzaną kurtkę nabijaną srebrnymi ćwiekami, i podobne wysokie buty. Elfka powoli opuściła miecz, nie wiedzieć czemu czuła, że jej nie zaatakuje. Nie zawiodła się. Białowłosy opuścił miecz nieomal równocześnie z nią.
– Kim jesteś i co tu robisz? – zapytała elfka miłym, melodyjnym głosem.
– Nazywam się Coen i przejeżdżałem w pobliżu, kiedy usłyszałem szczęk oręża i postanowiłem to sprawdzić, resztę już znasz. Teraz ja chciałbym zadać ci te same pytania. – odpowiedział Białowłosy, miał nieprzyjemny, szorstki, ponury głos. Elfka schowała miecz do pochwy.
– Na imię mam Falka, podróżowałam tędy, kiedy napadło mnie tych siedmiu. – powiedziała kopiąc ciało najbliższego zbira. – I…dziękuje Ci za pomoc Coenie.
Białowłosy również schował miecz do pochwy na plecach.
– Nie ma za co, każdy na moim miejscu zrobiłby to samo…
Falka spojrzała na niego, aby stwierdzić, czy się droczy, czy rzeczywiście jest jeszcze taki naiwny, dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jej wybawca jest jeszcze bardzo młody, mógł mieć najwyżej dziewiętnaście-dwadzieścia lat
-…a poza tym, nienawidzę gwałcicieli. – powiedział patrząc jej w oczy.
– Zastanawiam się, jakiej nagrody oczekujesz za swoją pomoc? – zapytała nagle Falka.
– Nagrody? – odpowiedział Coen nie bardzo rozumiejąc, o co Jej chodzi.
– Nie udawaj, na pewno liczysz, że w zamian za to że mi pomogłeś oddam ci się. – powiedziała Falka uśmiechając się paskudnie. Coen popatrzył na nią w taki sposób, że uśmiech szybko jej stopniał. Był to wzrok pełen wyrzutu, złości, rozpaczy. Białowłosy odwrócił się szybko na pięcie i ruszył w stronę pagórka. Podszedł do niego i błyskawicznie nań wyskoczył, poczym podszedł do konia i zaczął sprawdzać czy siodło dobrze jest zapięte, gdyż jak zsiadał lekko się przekrzywiło. Już miał wsiąść, kiedy usłyszał za sobą:
– Wybacz, nie chciałam Cię urazić.
Odwrócił się powoli. Ona stała na krawędzi pagórka obserwując go.
– Po prostu nie sądziłem, że ocenisz mnie na wstępie tak nisko. – odpowiedział spokojnie.
– Wybacz.
– Dobrze.
Coen wziął konia za uzdę i zaczął go sprowadzać dość łagodnym zboczem pagórka. Falka zgrabnie zeń zeskoczyła i podeszła do niego.
– Co zamierzasz? – zapytała, kiedy podeszli do jedynego żywego jeszcze zbira, tego który dostał mieczem Białowłosego w twarz i obecnie leżał trzymając się za nią.
– Wykonać starodawną karę za gwałt, jaką wymyślono na wyspach Skellige. – Odpowiedział spokojnie.
Elfka popatrzyła na niego, lekko nie rozumiejąc, wiec Coen zaczął jej wyjaśniać:
– Kiedy kogoś złapano na gwałcie wyprowadzało się go na rynek nago, po czym sadzało na drewnianym krześle. Następnie przybijało mu się długim, zardzewiałym gwoździem, przyrodzenie do owego krzesła, po czym po jakimś czasie dawało mu się tępy nóż i wybór, albo sobie poderżnie gardło, albo się wykastruje. – powiedział najspokojniej, najnaturalniej w świecie Coen. Zbir który trząsł się jak osika, na dźwięk jego słów nagle znieruchomiał . Coen sprawdził mu tętno, po czym uśmiechnął się kręcąc głową, niedowierzając, że tak łatwo umarł ze strachu, zwykle umierali dopiero widząc krzesło albo nawet gwóźdź. – Co zamierzasz teraz robić? – spytał Coen wstając.
– Nie wiem – odpowiedziała ze zmartwieniem Falka – mój koń uciekł, kiedy mnie zaatakowali, a tam miałam większość zapasów. Dokąd zmierzasz? – spytała nagle.
– Na południe, a Ty? – odpowiedział Coen.
– Może być południe. – odpowiedziała dając mu do zrozumienia, że chciałaby podróżować z nim.
Coen zatrzymał się i popatrzył na Nią uważnie, by po chwili dwornym gestem zaproponować Jej konia. Falka uśmiechnęła się szeroko i kiwnęła głowa w odpowiedzi. Coen pomógł Jej wsiąść, poczym ruszył w stronę ścieżki prowadząc konia za uzdę. Przez jakaś godzinę podróżowali w milczeniu. Potem Coen uznał, że muszą poszukać jakiegoś miejsca na nocleg. Wtedy Falka powiedziała mu, że widziała jakieś niewielkie ruiny trochę za wschód od miejsca, gdzie obecnie byli. Zmienili więc kierunek i Coen wsiadł na konia za Falką, i ruszyli szybko na wschód. Po chwili Falka bardzo powoli i ostrożnie oparła się o tors Coena. Białowłosy poczuł jak krew pulsuje mu w skroniach, i zaczął zastanawiać się co jest tego przyczyną, choć doskonale wiedział, że to obecność tej kobiety tak na niego działa. Delikatnie objął Ją w pasie ramieniem. Falka uśmiechnęła się czując jak na niego działa. Nie umiała co prawda czytać w myślach, ale emocje odczuwała perfekcyjnie, zwłaszcza jak ktoś nie umiał ich jeszcze kryć. Po jakichś piętnastu minutach wyjechali z lasu na sporą polanę, na której wznosiły się ruiny jakiegoś zameczku. Ruszyli szybko w jego stronę. Z całego zameczku pozostała tylko jedna rozsypująca się wieża, 4 ściany i sklepienie, jednak wyglądał na dość stabilny, więc nie powinien się jeszcze zawalić. Po chwili kopyta konia zadudniły na kamiennej podłodze, kiedy przejechali przez otwór po wrotach. Oboje rozejrzeli się po pustym, ciemnym wnętrzu.
– Może nie powinniśmy nocować wewnątrz, możemy równie dobrze spać pod gołym niebem. – zaproponowała Falka.
Jakby w odpowiedzi na to stwierdzenie w oddali dało się słyszeć głośny grzmot, zwiastujący burzę. Coen zsiadł z konia i pomógł zsiąść Falce.
– Pójdę po drewno na ognisko – powiedział Coen, po czym ruszył w stronę wejścia.
Falka uniosła brwi, zdziwiona jego naiwna wiarą w uczciwość innych. „Mogłabym teraz spokojnie wziąć jego konia i zapasy i odjechać, zostawiając go tutaj.” – pomyślała, szukając miejsca na ognisko i zdejmując juki koniowi. Przygotowała siedzisko z jego derki i ułożyła krąg z kamieni w miejscu, gdzie miało być ognisko. Coen wrócił po chwili z pokaźnym naręczem chrustu i wiatrołomów i zaczął przygotowywać palenisko. Kiedy już było gotowe, Falka chciała zapalić je kulą ognia, ale Coen tylko złożył dziwnie palce i elfka zobaczyła jak drewna zaczynają się żarzyć, aby po chwil buchnąć płomieniem. Coen wstał i podszedł do konia, zdjął mu siodło i puścił na łąkę otaczającą ruiny.
– Nie boisz się, ze Ci ucieknie? – zapytała Falka.
-Nie… – odpowiedział białowłosy – …ten koń już się do mnie przyzwyczaił i zawsze wraca.
Coen podszedł do juków i wyciągnął z nich dwie porcje żywieniowe i podał jedną Falce, poczym usiadł na posadzce niedaleko niej. Falka wzięła porcję, po czym uśmiechnęła się rozbawiona.
– Nie siedź na zimnym kamieniu, bo dostaniesz wilka. – powiedziała nieomal śmiejąc się. – Chodź tu. – dokończyła, pokazując mu miejsce koło siebie na derce.
Coen wstał i powoli podszedł i usiadł na derce obok Niej. Elfka nie mówiąc nic oparła się o jego ramię i zaczęła powoli jeść. Białowłosy ponownie poczuł pulsowanie w skroniach i głód nagle go opuścił. Delikatnie objął Falkę ramieniem. Tym razem to Ona na chwile zamarła i spojrzała Coenowi w oczy. Jego źrenice miały już normalny rozmiar, przez co nie były już tak paskudne, a przez zielonożółtą tęczówkę były nawet ładne. Białowłosy bardzo powoli zbliżył swoją twarz do jej twarzy. Elfka przymknęła oczy i pocałowała go delikatnie, niepewna jak na to zareaguje. Coen odwzajemnił pocałunek przesuwając delikatnie opuszkami palców po Jej policzku. Falka odłożyła szybko porcję i zarzuciła mu ramiona na szyje, i przywarła do niego, silnie całując namiętnie. Coen objął Ją ramionami oddając się rozkoszy pocałunku, po chwili odchylił się w tył kładąc na derce. Falka położyła się na nim i zaczęła powoli rozpinać mu kurtkę. Pocałowała go ponownie przesuwając dłonią po jego torsie i natrafiła na niewielkie zgrubienie pod koszulą. Przesunęła po nim palcami i natrafiła na łańcuszek na jego szyli. Domyśliła się, że to jakiś medalion i zaczęła go szybko wyciągać, ciekawa co to. Spodziewała się różnych rzeczy, ale nie tego co zobaczyła. Nie spodziewała się zobaczyć wyszczerzonej wilczej głowy.
– Vatt’ghern! – krzyknęła odskakując gwałtownie i wyciągając sztylet z cholewy buta – Wiedźmin! Rzeźnik! – krzyknęła ponownie, kiedy Coen wstał.
W Jej pamięci odżyły wszystkie opowieści o wiedźminach. Zmutowanych ludziach stworzonych niby do zabijania potworów, a wycinających elfy bez opamiętania. Przypomniała sobie, jak rodzice ostrzegali Ją przed nimi i radzili, aby zabijała każdego, jakiego napotka. Coen w tym czasie wstał, nie bardzo rozumiejąc o co Jej chodzi.
– Rzeźnik? – zapytał zdziwiony.
– Nie udawaj, wiem, ze wy zabijacie elfy. – Falka nieomal krzyknęła.
Coen spojrzał Jej w oczy.
– Gdybym chciał Cię zabić, już byłabyś martwa – odpowiedział spokojnie. – Wystarczyłoby pozwolić tamtym zbójom dokończyć dzieła, albo skręcić Ci kark kiedy jechaliśmy razem w siodle.
Falka pomyślała nad tym, co usłyszała i z przerażeniem zdała sobie sprawę, że Wiedźmin ma rację. Znaczyłoby to, że nie chce jej zrobić krzywdy, a więc mogła mu przestać nie ufać. Pokręciła głową rozzłoszczona na samą siebie.
– Nie! Słyszałam o was, jesteście zdradzieccy i okrutni, nie można wam ufać. – powiedziała z wściekłością w głosie.
– A ja słyszałem to samo o elfach, dodatkowo, że jesteście zadufane w sobie, dumne i cierpicie na manię wielkości, a także że do każdego, kto nie jest elfem, żywicie głęboką pogardę. Czy to prawda? – odpowiedział Jej zjadliwie dokładnie wymawiając każde słowo.
– Nie! To nieprawda! Kto ci naopowiadał takich kłamstw? – wrzasnęła rozzłoszczona.
– Właśnie chciałem Ci zadać to samo pytanie. – odpowiedział spokojnie.
Te słowa wywołały w umyśle elfki lawinę myśli, w której jej wiedza z opowieści została skonfrontowana z nowymi doświadczeniami. Zdała sobie sprawę, że mogła się mylić, że niesłusznie go obraziła. Poczuła wielki wstyd i złość na siebie, opuściła sztylet i schowała go z powrotem do cholewy buta, spuściła wzrok.
– Wybacz – powiedziała cicho.
Coen podszedł do Niej cicho i objął Ją delikatnie. Elfka miała nadzieję, ze to zrobi i wtuliła się w jego ramiona. Przez chwile stali przytuleni obejmując się, nic nie mówiąc, po prostu ciesząc się sobą, po czym wrócili na siedzisko. Zjedli szybko swoje porcje obejmując się i ciesząc sobą. Falce podobało się to, było romantycznie. Piękny wrześniowy wieczór, środek lasu, ogień, silny mężczyzna przy boku. Dawno już się tak nie czuła. Coen natomiast nie potrafił nawet dla samego siebie zdefiniować co czuje. Jedyną kobitą którą znał była jego matka a i jej już prawie nie pamiętał, po Zmianach pozostał mu tylko 1 czy 2 obrazy w pamięci. Falka, coraz lepiej radząca sobie z odczytywaniem jego myśli, nie wychwytywała może wszystkiego, ale rozumiała. Uśmiechnęła się lekko i pocałowała go delikatnie napierając na jego pierś. Coen, idąc za tym niemym poleceniem, położył się. Elfka przylgnęła do niego, ponownie go całując. Białowłosy objął Ją ramionami odwzajemniając pocałunek. Falka już chciała posunąć się dalej, lecz Coen przykrył ich oboje drugą derką.- Czas spać – powiedział.
Elfka spojrzała mu w oczy. Nie zauważyła w nich jednak tego, co spodziewała się zauważyć. Nie było w nich rozbawienia mówiącego w stylu „Czas pochędożyć”. Nie. W jego oczach była szczerość, jemu naprawdę chodziło o sen. Pocałowała go na dobranoc, po czym przytuliła się do niego mocno i powoli zasnęła, myśląc o tym jak dziwnym mężczyzną jest ten wiedźmin. Wiedźmin wsłuchał się w Jej miarowy oddech i po chwili sam zasnął.

II

Obudziło ich miarowy dźwięk przybierający na sile. Coś się do nich zbliżało. Wstali i popatrzyli w stronę dziury po wrotach. Coen, wiedziony instynktem, wyciągnął miecz z pochwy i podał Falce jej ostrze. Nagle wiedźmiński medalion Coena zadrżał mocno. Białowłosy rzucił się w bok ciągnąc Elfkę za sobą. Dokładnie w tym momencie przez dziurę po wrotach coś przeleciało. Coś wielkiego. Większego od dziury, czego dowodem były huk uderzenia i widoczne posypujące się kamienie i wyrwy opok dziury. Coen i Falka padli na ziemię a wielki kolec przeleciał tuż nad ich głowami. Szybko odwrócili się aby zobaczyć kto, a raczej co to jest. Zobaczyli długie, kilkumetrowe, czarne w słabym świetle przygasłego od pędu powietrza ogniska, pokryte łuskami cielsko, smukłe, z długimi nietoperzami skrzydłami, grubymi gadzimi nogami, długim na kilkanaście centymetrów kolcem na końcu ogona i najeżoną zębami paszczą. Stwór bardzo przypominał smoka, jednak nim nie był. Coen widział już takie stwory, ale tylko na rycinach w Kaer Morhen. „Wyverna!”, przemknęło mu przez głowę. Stwór szybko wykręcił koło lawirując w za ciasnej dla niego przestrzeni wewnątrz zameczku, po czym rzucił się ponownie do ataku. Jednak Coen już stał na nogach gotów do walki. Wiedział jak walczyć, do tego go stworzono. Czekał spokojnie aż stwór znalazł się bardzo blisko. Nagle zanurkował w dół i w prawo unikając śmiercionośnych szczęk, wykręcił się nieomal w nienaturalny sposób i ciął potwora w brzuch. Wyverna zaskrzeczała przeszywająco, i odleciała w górę instynktownie chcąc oddalić się od kogoś, kto potrafi ją zranić, ale zapomniała, że jest w pomieszczeniu. Nie zdążyła wykręcić i uderzyła mocno o wysokie sklepienie zameczku, po czym odbiła się od niego i skierowała z powrotem na swych przeciwników. Sfatygowana i naruszona zębem czasu konstrukcja została przez to poważnie nadwyrężona. Wyverna ponownie skierowała się na Białowłosego. Ten popełnił błąd, nie doceniając zwierzęcej inteligencji bestii i chciał ją zaatakować w ten sam sposób co poprzednio. Tylko instynkt, ostrzeżenie amuletu i wiedźmiński refleks ocaliły go przed przeszyciem na wylot kolcem na ogonie potwora. Wyverna ponownie zatoczyła koło, szykując się do ponownego ataku. W tym momencie do akcji włączyła się Falka, do tej pory całkiem przez bestię ignorowana. Skoczyła do przodu, tnąc w wypadu. Jej ostrze natrafiło na ciało potwora, przecinając ścięgno na jego prawej nodze. To zdekoncentrowało Wyvernę na moment. Wiedźminowi to wystarczyło. Rzucił się do przodu, w ostatnim momencie uskakując w bok i tnąc na odlew. Trafił precyzyjnie, przecinając tętnice na szyi stwora. Już nieomal martwa bestia spróbowała się poderwać się wyżej, jednak nie starczyło już jej na to sił ubywających wraz z krwią. Stwór z całym impetem uderzył w ścianę budowli. Dla tej, wiekowej już, konstrukcji było już tego za wiele. Na ścianach zaczęły pojawiać się pęknięcia, a ze sklepienia zaczęły lecieć kawałki jakiegoś kamienia. Falka i Coen rzucili się do ucieczki. Nie było czasu zabierać zapasów, Coen zdążył tylko zabrać swój drugi miecz, szczelnie owinięty w biały materiał. Oboje biegli co sił w nogach, kiedy coraz więcej fragmentów sklepienia spadało tuż koło nich. Nagle ogromny kawałek spadł tuż przed nich tarasując wyjście do połowy jego wysokości. Nie było czasu szukać innej drogi. Coen wskoczył na chwiejący się kamień i wyciągną rękę po Falkę. Był wiedźminem, utrzymanie równowagi nie sprawiało mu żadnych trudności. Elfka podała mu rękę i podskoczyła. Coen wykorzystał ten impet aby błyskawiczne przerzucić ja na druga stronę. Falka zacisnęła dłoń na jego nadgarstku i również wykorzystując impet pociągnęła go za sobą, nieomal na kilka uderzeń serca przed zawaleniem się całej budowli. Oboje spadli na zbocze i zaczęli się po nim staczać . Zatrzymali się dopiero u jego podstawy. Przypadek sprawił, że Falka wylądowała na Coenie. Żadne z nich nic nie powiedziało, spojrzeli sobie jedynie w oczy i pocałowali się namiętnie szczęśliwi, że żyją. Jednak po chwili coś usłyszeli i zaczęli nasłuchiwać aby się upewnić. W nagle zapadłej nocnej ciszy dał się słyszeć identyczny miarowy dźwięk również przybierający na sile. Nadciągał z południa…i z północy…i ze wschodu. Ani Falka, ani Coen nie mieli złudzeń. Z tamtym osobnikiem poszło im tak łatwo bo był on w zamkniętej przestrzeni. Ale na otwartej, w dodatku z 3, nie mieli szans. Jednak żadne z nich nie miało zamiaru poddać się bez walki. Stanęli w pozycjach do walki, jednak zanim zdążyliby zadać choćby jeden cios musieli paść na ziemie aby uniknąć przelatujących 2 Wyvern. Odwrócili się na plecy, akurat w momencie, aby zobaczyć jedną z nich pikującą w ich kierunku. Wiedzieli, że nie zdążą uskoczyć. Wiedzieli, że za chwilkę zginą. Że ocalić może ich tylko Cud. I Cud się zdarzył. Nagle, kiedy Stwór był już mniej niż metr od nich coś go złapało i pchnęło w bok. Oboje podnieśli głowy aby zobaczyć co ich uratowało. To coś było bardzo podobne do Wyverny, ale dużo większe, nie miało kolca na końcu ogona i miało przednie łapy którymi właśnie skręciło kark Wyvernie. To był… Smok. Ani Falka ani Coen nie mogli uwierzyć, ale ostateczny dowód na poparcie tego co widzieli otrzymali, kiedy ich wybawca zionął ogniem i odstraszył drugą Wyvernę. Po chwili Smok odwrócił się do nich, popatrzył nań uważnie i po chwili zaczął się śmieć grubym, nieludzkim, ale zarazem przyjemnym głosem.
– Warto było was ocalić, choćby po to, aby zobaczyć wasze miny. – powiedział Gad ledwo powstrzymując się od śmiechu. Falka i Coen mimowolnie uśmiechnęli się, wyobrażając sobie swoje miny jeszcze z przed chwili.
– A tak naprawdę to czemu nas ocaliłeś? – zapytał Coen.
– Bo jesteś Wiedźminem, a wy nigdy nie krzywdzicie smoków, ba, nawet czasem zdarzyło się wam nas bronić i pomagać nam – odpowiedział poważnie Smok.
– Dziękuję – powiedzieli nieomal równocześnie Falka i Coen.
– Nie ma za co – odpowiedział spokojnie smok. – Co teraz zamierzacie?
– Wyruszyć dalej na południe – odpowiedział Coen i jakby przypominając sobie o czymś, zagwizdał przeciągle na palcach. Z lasu po chwili wybiegł kary koń i zaczął zbliżać się do nich.
-Hmm…zdaje się, ze straciliście wszystkie zapasy…około godziny jazdy konnej na południowy-wschód znajduje się obóz bandytów, których niedawno ktoś wybił na północny zachód stąd, tam może znajdziecie, co wam potrzeba – powiedział spokojnie smok.
Coen i Falka popatrzyli na siebie u uśmiechając się tylko. Smok od razu zrozumiał, kto wybił bandytów.
– Dziękujemy raz jeszcze Smoku… – powiedziała Falka, kiedy Coen wsiadał na konia. -…a właściwie jak Ci na imię jeśli można spytać?
– Suldanar – odparł szybko smok.
– Mi na imię Falka, a ten Wiedźmin to Coen.
– Wiem – odparł smok, po czym wzbił się w powietrze. -Do zobaczenia – powiedział, po czym odleciał na północ. Falka wsiadła na konia za Coenem, obejmując go w pasie. Ruszyli powoli na południowy-wschód .

III

Ranek zastał ich już na ścieżce. Jechali przytuleni, zadowoleni, szczęśliwi. W obozie znaleźli wszystko, czego było im trzeba. Mogli teraz rozkoszować się pięknem przyrody i sobą nawzajem. Falka siedziała przed Coenem odwrócona w jego stronę. Obejmowali się mocno i całowali namiętnie. Nagle wyostrzony słuch Coena coś wychwycił. Wiedźmin przestał, oderwał usta od jej ust i zaczął nasłuchiwać. Zza zakrętu ścieżki doszły go odgłosy walki. Po chwili Falka również to usłyszała. Zsiedli z konia i biorąc broń przeszli szybko przez las sprawdzić, co się tam dzieje. Na ścieżce toczyła się spora potyczka. Grupa czterech elfów była atakowana przez bandę jakichś rabusiów. Na ziemi leżało już kilkoro elfów i kilkudziesięciu ludzi. Wiedźmin i elfka włączyli się do walki, wypadając z lasu, z miejsca tnąc dwóch zaskoczonych zbirów. Ich kompani szybko się przegrupowali i ruszyli na nowych wrogów. Coen starł się z wysokim i chudym blondasem uzbrojonym w dwie buławy, Falce natomiast trafił się niski i krępy łysielec z maczugą w rękach. Coen spokojnie pozwolił przeciwnikowi podejść i wyprowadzić kilka ciosów. Zgrabnie unikał jego trafień i w pewnym momencie, będąc na odpowiedniej pozycji, z łatwością ciął go ze skrętem bioder. Ostrze otworzyło jamę brzuszną zbira. Ten stał przez chwilę, chwiejąc się jak osika, po czym padł na ziemię, grzebiąc się we własnych jelitach. Falka również nie miała problemów z przeciwnikiem. Łysielec był więcej niż powolny i Elfka z łatwością uniknęła jego ciosów, po czym cięła go z dokroku w tętnicę szyjną. Zbir szybko stracił siły razem z krwią i padł na ziemię. Niestety innym nie poszło tak dobrze. Elfy walczące często z trzema przeciwnikami naraz zginęły nieomal wszystkie. Przeżył tylko jeden. Wysoki, białowłosy w zielonobrązowym stroju podróżnym. W rękach trzymał łuk i co i rusz słał strzałę w jakiegoś zbira. Owych zbirów pozostało jeszcze dziesięciu, ale Falka i Coen popatrzyli tylko na siebie i już wiedzieli co zrobić. Oboje wykonali dziwne gesty dłońmi. Z dłoni Elfki wyleciał mały ognisty pocisk, trafiając jednego ze zbirów w szyję, zabijając go na miejscu. Z dłoni Białowłosego nie wyleciało nic, ale jeden ze zbirów padł ze złamanym karkiem, jakby od bardzo silnego ciosu. Tego już było dla nich za wiele i wszyscy nagle uznali, że odwrót jest całkiem dobrym pomysłem. Po chwili nie pozostał już po nich nawet ślad. Falka i Coen pochowali miecze a elf zdjął strzałę z cięciwy. Odwrócił się w stronę swoich niespodziewanych towarzyszy i jego wzrok spoczął na dłuższa chwile na Falce.
– Dziękuję za pomoc – powiedział przyjemnym głosem elf, po czym zwrócił się bezpośrednio do Falki -Wiesz, dlaczego tu byliśmy.
– Wiem, Koran, wiem – odpowiedziała spokojnie Falka patrząc w czerwone oczy elfa.
– Musisz iść ze mną, księżniczko. – ciągnął dalej elf.
– Nie chcę… Koran, ty wiesz dlaczego nie pozwoliłam stracić tych ludzi i dlaczego ich uwolniłam.
– Wiem, księżniczko, ale obliguje mnie rozkaz twego wuja, aby cię sprowadzić z powrotem na osąd.
– Nie pójdę.
– Pójdziesz. – powiedział już mniej spokojnie elf i ruszył szybko w stronę Falki.
Drogę mu jednak zastąpił Coen.
– Zejdź mi z drogi ty marny dh’oine.
– Nie zejdę seidh. -” odpowiedział spokojnie Wiedźmin.
Nagle poczuł delikatne szarpnięcie w mózgu i jego amulet ostrzegawczo zawibrował. Elf błyskawicznie wyciągną strzałę i posłał ją w stronę Coena. Ten jednak biegł już w jego stronę z mieczem w ręce i bez większego trudu zbił pocisk. Koran pośpiesznie zaczął wyciągać kolejną z kołczanu, jednak Wiedźmin był zbyt blisko. Uderzył płazem miecza w łuk wybijając go z rąk elfa. Koran odskoczył, aby zdobyć czas na wyciągnięcie swojego ostrza. Miecz elfa różnił się znacznie od prostego, nie zdobionego miecza Wiedźmina, był jednosieczny i zagięty, właściwie bardzie przypominał szablę niż miecz, tyle że miał od szabli szersze ostrze. Elf zaatakował Coena z piruetu tnąc w głowę. Wiedźmin zgrabnie uniknął i ciął z dołu, mierząc w tętnicę na udzie. Teraz Koran uniknął ciosu przesuwając się nieznacznie w bok i uderzył z zamachu, ponownie celując w głowę. Wiedźmin schylił się tylko, unikając ostrza, po czym uderzył z zamachu zza głowy. Koran sparował cięcie nad głową, ale Coen był od niego silniejszy i skrzyżowane ostrza opuszczały się niżej, a siłujący się przeciwnicy byli coraz bliżej siebie. Nagle Coen puścił miecz prawą ręką i uderzył nią elfa w twarz. Koran się czegoś takiego nie spodziewał i nie miał szans na reakcję. Wargi elfa pękły pod siłą ciosu, a on sam poleciał na ziemie. Zanim zdążył wstać, Wiedźmin był już przy nim i delikatnie położył mu miecz na splocie słonecznym. Czerwone oczy elfa ciskały pioruny w spokojnie zielonożółte oczy Wiedźmina. W tym momencie podeszła do nich Falka.
– Spokojnie Koran, teraz możesz wrócić do mojego wuja bez hańby. – powiedziała spokojnie, a elf popatrzył na nią zdziwiony, wiec zaczęła wyjaśniać. – Wiem, jak ważny dla ciebie jest honor, dlatego wiedziałam, że nie zrezygnujesz, ani nie pozwolisz mi odejść, gdyż musiałbyś wrócić na dwór mojego wuja w pohańbieniu, że nie udało ci się mnie odnaleźć, jednak teraz, kiedy Coen cię pokonał, możesz wrócić spokojnie, bo wuj nie będzie miał ci za złe, że przegrałeś.
– Przegrałem z jakimś marnym dh’oine, to wystarczające hańba. – powiedział z wściekłością w głosie.
Coen uśmiechnął się, po czym sięgnął pod koszulę i wyciągnął swój amulet, i powiedział spokojnie:
-Ale przegrać z rzeźnikiem stworzonym do zabijania elfów nie jest hańbą, i ów wuj na pewno to doceni, a na dowód naszego starcia masz rozwalone wargi.
Koran zbladł lekko, kiedy zobaczył amulet wilka, jednak w miarę słów Coena odzyskiwał powoli kolory. – Przecież wszyscy wiedzą że Vatt’ghern żyje tylko po, to aby zabijać elfy. – powiedziała spokojnie Falka, kiedy Coen zabrał miecz i pomógł wstać Koranowi.
– Skoro tak to dlaczego mnie nie zabił? I Ciebie? – zapytał lekko zdezorientowany elfi łucznik.
– Bo wszyscy się mylą. – odpowiedział spokojnie Coen.
Koran popatrzył na Wiedźmina z niechęcią, ale to co mówili miało sens. Elf pozbierał swoje rzeczy poczym powiedział:- Dobrze więc, zrobimy jak radzicie, jedźcie, ja wrócę na dwór i wyśle stamtąd jakiś patrol po ciała. Żegnajcie. – Powiedział, zagłębiając się w las.
Coen popatrzył za nim przez chwilę, po czym gwizdnął na palcach. Koń przybiegł po chwili. Coen posadził Falkę na siodle, a sam usiadł za Nią, obejmując Ją w pasie. Elfka oparła się o jego tors i powoli ruszyli przed siebie. Po jakimś czasie Coen zapytał:
– Wyjaśnisz mi teraz, o co chodziło i w jaki sposób powiedziałaś, aby walczyć z Koranem i go pokonać?Falka uśmiechnęła się.
– Od kiedy się spotkaliśmy i zaczęliśmy być razem, powoli budowałam pomost między naszymi umysłami. Na razie jest on niestabilny, ale z czasem będziemy mogli przesyłać sobie nawzajem myśli drogą telepatyczną, oczywiście jeśli tego chcesz. – powiedziała spokojnie z nadzieją w głosie.
Coen w odpowiedzi pocałował ją delikatnie w kark. Falka uśmiechnęła się, szczęśliwa z takiej odpowiedzi.
– A o co chodziło z tym dworem i tą twoją zbrodnią, za którą miałaś zostać osądzona? – zapytał Białowłosy. – Myślałem, że dwory elfów już nie istnieją.
– Nie chcę o tym na razie rozmawiać – odpowiedziała Falka z odrobiną smutku w głosie.
– Dobrze – odpowiedział Coen.
Przez chwile jechali w milczeniu, gdy nagle Coen zapytał:
– A ten Koran? Łączyło Cię coś z nim?
Oczy Falki zapłonęły z gniewu i Coen dostał od niej łokciem w brzuch. Stęknął lekko, bardziej z rozbawionego zdziwienia niż bólu. Falka odwróciła się w siodle i spojrzała mu w oczy.
– Wybacz mi moją reakcję – powiedziała skruszona. – Nie, nie byłam z nim…prawdę mówiąc to ja jeszcze z nikim nie byłam.
– To tak jak ja – odpowiedział Coen.
Falka ponownie spojrzała mu w oczy i ponownie, tak jak na początku, nie dostrzegła w nich ani sarkazmu, ani rozbawienia. Dostrzegła w nich natomiast cos innego, coś głębszego i wiedziała co to za uczucie.
– Ja ciebie też – odpowiedziała i zaczęła całować się z nim delikatnie.
On objął ją ramionami a ona się w nie wtuliła. Chyba nigdy jeszcze żadne z nich nie czuło się tak szczęśliwe. I tak podróżowali na południe, całując się i przytulając a koń powoli przestawał się dziwić ich zachwianiu i zaczął się przyzwyczajać.