Pięciu kuszników stało w rzędzie celując w klęczącego naprzeciw nich półnagiego człowieka. Pięć kusz czekało na wyładowanie, na naciśnięcie spustów. Pięć bełtów miało zmniejszyć populację ludności Kontynentu o właśnie tego jednego człowieka.
Nieopodal, wśród zgromadzonej na trakcie niewielkiej grupki kupców krążyły głosy o egzekucji łotra, który wraz ze swą bandą napadł na konwój kaedweńskiego wojska. Osobnik ten miał rzekomo wyrżnąć ośmiu ludzi, a potem podpalić jeden z wozów przewożących ważny ładunek. Jednak żaden z kupców nie był świadkiem owego zajścia. Wszyscy przybyli niedługo po tym, zatrzymując się w poszukiwaniu sensacji i rozrywki.
Klęczący nie miał opaski na oczach. Nie wydawał się wystraszony, nie wyglądał na kogoś, kto boi się tego, co ma nastąpić. Mierzył kuszników zimnym, złowrogim spojrzeniem. Pełnym gniewu, nienawiści i pogardy, a zarazem całkiem spokojnym i opanowanym. Patrzył tak, jakby mówił im: „Strzelajcie! No co?! Myślicie, że się boję?! A bodajby was bogowie poczernili! Strzelajcie, mnie nawet nie zaboli, ale przeklinam was! Każdy, kto do mnie strzeli, nie zazna spokoju za życia ani po nim!”. Ten człowiek za nic miał śmierć i ludzi, którzy mieli mu ją zadać. Gorzej, on uważał ich za najgorsze ścierwo, ohydniejsze od wszystkich Scoia’tael, krasnoludów, potworów i wiedźminów, jakich kiedykolwiek nienawidził dowódca napadniętego konwoju, fanatyk wojny z nieludźmi.
Pięć kusz czekało w napięciu. Ich właściciele również czekali. Ale rozkaz strzału nie padał. Dowódca żołnierzy zaznawał dzikiej przyjemności opóźniając moment egzekucji. Uwielbiał, kiedy skazani zaczynali krzyczeć: „Już! Zróbcie to albo mnie puśćcie! Strzelać! Strzelaaaać…”. Bolał jedynie nad tym, że takie sceny zdarzały się tylko z ludźmi. Elfy były zbyt dumne, by cokolwiek mówić, a krasnoludy zbyt odważne, by wołać tak rozpaczliwie. Tak, krasnoludy nawet kiedy klęczały związane przed rzędem kuszników, zachowywały się, jakby walczyły nadal. Jedynie ludzie w końcu się załamywali. Jedynie ludzie błagali o strzał.
Ten człowiek był inny. Już od pół godziny bez przerwy wodził po katach tym swoim strasznym wzrokiem. „Jeszcze moment” – myślał dowódca – „niech pęknie, jeszcze momencik… Niech to, nie, to nie!” Zniecierpliwiony Kaedweńczyk rozkazał:
– Strzelać!
Pięciu kuszników stało bez ruchu. Wszyscy czuli na sobie wzrok klęczącego.
– Strzelać, do jasnej cholery! Już, natychmiast! Strzelaaaaać!!! – krzyczał dowódca.
Po dłuższej chwili w stronę skazańca poleciały cztery bełty. Piąty, zaledwie kilkunastoletni kusznik nie strzelił. To on był ostatnim, na którym zatrzymał się wzrok półnagiego człowieka.
Cztery bełty leciały do celu, ale go nie zabiły. Po uderzeniu wszystkie opadły na ziemię, tak, jakby trafiły na płytową zbroję. Kusznicy stali chwilę w osłupieniu. Wśród kupców przebiegł wystraszony szept. Potem cisza.
I nagle wrzask! Potężny, chrapliwy okrzyk bojowy! Skazaniec poderwał się z klęku i rzucił na oprawców. W jego ręce błysnął niewielki nóż, na ziemi pozostały kawałki poprzecinanych lin. Pierwszy kusznik był zbyt zaskoczony, by zareagować. Padł z rozciętym gardłem. Drugi próbował repetować kuszę, jednak sekundę później leżał już obok kolegi. Kolejnym dwóm może i udałoby się przy odrobinie szczęścia nałożyć bełty, gdyby z otaczającej trakt gęstwiny drzew nie wystrzeliły dwa ogniste pociski. W powietrzu uniósł się swąd spalenizny. Dwaj żołnierze byli martwi. Ostatni, z gotową do strzału kuszą, stał jak wryty, zapatrzony gdzieś przed siebie. Czyżby jeszcze nie mógł dojść do siebie po spojrzeniu, jakim został obrzucony? Tego nie dowie się nikt, gdyż chłopiec szybko został ugodzony bełtem z własnej kuszy, wyrwanej mu przez skazańca.
Nikt nie nadbiegał kusznikom z pomocą. Reszta konwoju, siedmiu żołnierzy, którzy mieli pilnować oddalonych nieco od miejsca egzekucji wozów, stało bez ruchu, bez ducha, jak sztywni i martwi. Ich oczy zdawały się nie patrzeć w żaden punkt, były puste i zimne. A dowódca? Najpierw, istotnie, wyciągnął miecz, jednak widząc, jak przypieczono jego podwładnych, szybko ten miecz upuścił i rzucił się do ucieczki. Nie odbiegł daleko. Jego były skazaniec, niedoszły trup, w kilku susach znalazł się przy nim. Powracał jako oprawca. Cios w twarz tak szybki, że niemal niewidoczny, powalił dowódcę na ziemię. Wepchnięty w plecy aż po rękojeść niewielki nóż przebił płuco. Ofiara nie mogła krzyknąć. Ubity piasek wkoło zrobił się ciemnoczerwony, czarny wręcz. Kaedweńczyk konał.
W tym czasie kupcy wpakowali się na swoje wozy i nie żałując koniom batów, pognali przed siebie. Niedługo pozostał po nich tylko tuman kurzu na horyzoncie.
Z lasu wyszedł wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Miał czarną, szpiczastą bródkę i niewielki wąsik. Czarny, skórzany, połyskujący płaszcz sięgał mu do kostek, przysłaniając cholewy czarnych, skórzanych i również połyskujących butów. Człowiek ten mógł mieć niewiele ponad trzydzieści lat. Ciemna cera była wciąż gładka i świeża.
Czarnowłosy wyciągnął przed siebie dłoń. Z góry spadła do niej szelka kołczanu pełnego strzał.
– Zawsze miałeś skłonność do popisywania się, Mortimer, ale ja znam twoje sztuczki, a, jak widzisz, nikogo już tu nie ma – rzekł były skazaniec, który teraz oglądał towary wiezione przez konwój. Włosy miał długie, ciemne, lekko szpakowate. Twarz o ostrych rysach wyglądała poważnie i inteligentnie. Delikatnie rozwarte powieki odsłaniały oczy, które jeszcze niedawno siały postrach wśród kaedweńskich żołdaków. Mądre i zdecydowane spojrzenie straciło już jednak swój mrożący krew w żyłach, trochę demoniczny charakter. Na nagim, pokrytym ciemnym zarostem, potężnym torsie, w okolicy lewej piersi, widniała nieduża, podłużna blizna.
– Nie gadaj tyle, tylko bierz swój kołczan…- w drugim ręku czarnowłosego pojawił się łuk kompozytowy – …i łuk. Musimy się zmywać zanim kupcy opowiedzą w forcie, co tu zaszło. Z karną ekspedycją to sobie, niestety, mój drogi Donovanie, nie poradzimy. Zbieraj co ważniejsze rzeczy na ten wielki wóz i wiejemy.
– Poczekaj, pożyczę sobie kusze. Mogą się przydać. W końcu nie tylko z kompozytu umiem strzelać. Ty! Zobacz, jaki piękny miecz miał pan dowódca. Szkoda by było, żeby się tu zmarnował. Fajnie się nim macha – mówiąc to, Donovan wywijał przed sobą półtoraręcznym mieczem, jakby to był metrowy kijek. – A właśnie. Gdzie mój miecz, Mortimer?
– Ach, rzeczywiście, zapomniałbym. A zastanawiałem się, czemu nie mogę się nareszcie odprężyć – po tych słowach z góry spłynął dwuręczny miecz i wsunął się ćwiercią klingi w ziemię.
– Ach, Mortimer, Mortimer, cały ty… Nie marnowałbyś tak bezmyślnie mocy… – westchnął Donovan.
– To miałem na plecach tachać twoje strzały, kompozyt i jeszcze ten dziesięciokilowy miecz?! – wybuchnął udawanym oburzeniem Mortimer – Dobra, dosyć gadania, ruszajmy. Im dalej będziemy od tego miejsca, kiedy dotrą tu władze, tym lepiej.
– A co z tymi? – spytał szpakowaty, łypiąc okiem w kierunku siedmiu „posągów” kaedweńskich konwojentów – Może by ich tak…? – brzydki uśmiech przemknął mu przez wargi.
– Nie ma potrzeby. Obudzą się za kilkanaście godzin. O ile wcześniej coś ich nie zabije. I tak pamiętają tylko, że ktoś na nich napadł i podpalił wóz. No i pamiętają też czarną postać na tle ostrego słońca, która, wyciągając przed siebie rozpostartą dłoń, wprawiła ich w ten przyjemny stan, w którym się znajdują. Ciekawie musiałem wyglądać – rozległ się szczery, dźwięczny śmiech.
– Ach, Mortimer, Mortimer, ty się nigdy nie zmienisz… – znowu westchnął Donovan, poczym wskoczył na kozioł. Wóz był już gotowy, można było jechać. Dwa konie czekały na delikatne szarpnięcie wodzami. Ten w czarnym płaszczu kocim susem wpakował się obok kompana i obaj ostro ruszyli w przeciwną stronę do tej, w którą popędzili kupcy.
Robiło się już ciemno, ale nie zatrzymywali się na nocleg. Na wszelki wypadek nakryli się opończami, które znaleźli na wozie. Nie było zimno, ale zakapturzonym łatwiej było udawać zwyczajnych kupców – tak na wszelki wypadek. Wesoły nastrój po udanej akcji gdzieś uleciał.
– Donovan? – po dłuższym milczeniu zagadnął czarnowłosy.
Szpakowaty spojrzał na niego.
– Jak to wyszło, że dałeś się złapać? – padło delikatne pytanie.
Donovan nie odzywał się przez chwilę. W końcu odparł spokojnie:
– Nie widziałeś? No właśnie. A miałeś nade mną czuwać, kiedy ja będę buszował wśród wozów. W każdym razie możesz żałować, że nie widziałeś. Tamtych ośmiu poszło jak z płatka. Dwóch nawet nie dotknąłem. Rozpędzili się i walili na mnie z dwóch stron. W ostatniej chwili skoczyłem do przodu, powalając trzeciego. Tamci przeszyli się nawzajem. Reszta też bez problemu. Ale potem dostałem czymś w łeb. Chyba kuszą. No i ciemność… A ty zamiast mnie bronić, to się po lasku rozglądałeś. Dziw w ogóle, że od razu mnie nie zabili. Tylko taką egzekucję zaczęli wyprawiać. Ten ich dowódca to naprawdę niezły dewiant musiał być.
– Przepraszam, rzeczywiście, możesz mieć do mnie pretensje. Nie podołałem. Tkałem w tym czasie to zaklęcie, co jeszcze ciąży na konwojentach na trakcie i pochłonęło mnie to bez reszty. Wiesz, nowy czar. Jeszcze go na tylu ludzi nie rzucałem.
– Hm, no dobrze, darujmy sobie, ważne, że żyję. A to też dzięki twojej pomocy. Tylko czemu tak długo zwlekałeś? – trochę weselej spytał Donovan.
– No bo ty zwlekałeś – uśmiechnął się Mortimer – myślisz, że nie wiedziałem, że już jak klękałeś, to miałeś wolne ręce?
– No dobra – rzekł już całkiem udobruchany Donovan – ja też lubię te twoje efekciarskie sztuczki – na jego twarzy zagościł uśmiech – Widziałeś miny kuszników, kiedy bełty się ode mnie odbiły? Myślałem, że tam padnę, a tu trzeba było trzymać twarz i wrzeszczeć jeszcze – roześmiał się głośno.
– Tak, ha, ha, ale oni nie Ochrony się przestraszyli, tylko tego twojego spojrzenia. Gdzieś ty się w ogóle wychował człowieku? Ja tam na ciebie z daleka poglądałem i myślałem, że ze strachu narobię w portki. A potem ten ryk! Musisz ze mną poćwiczyć jak z koniem, żeby się nie bał świstu. Bo aż mnie zatkało. Dlatego tak późno walnąłem Grotami w tych dwóch. Coś masz w tych oczach. A w gardle jeszcze więcej – rozległ się dźwięczny chichot.
– Dobra, nie zgrywaj się już – wesoło uciął Donovan – ciemno się robi, a ja przez tę gadkę pozwoliłem koniom prawie stanąć. Wio!
– Donovan…? Bałeś się?
– Nie… – odparł spokojnie po chwili ciszy.
Szybkim kłusem pognali przed siebie. Z daleka widać było czarny, spory kontur na oświetlonej blaskiem księżyca bitej drodze. Czarny kontur wozu, który widział jedną z bardziej niesamowitych potyczek, jakie kiedykolwiek rozegrały się w Kaedwen. Czarny kontur wozu, który wiózł jedną z bardziej niesamowitych par przestępców, jakie stąpały po kaedweńskich traktach…
podobalo mi sie bo dawno nie czytalem normalnego opowiadania, takiego bez zbednych bajerow idiotycznych metafor i silenia sie autora by zrobic z gowna 'sztuke’. Tu tego nie bylo wiec chwale, pare zdan bym poprzekrecal by dac wiecej emocji, ale po paru poprawkach byloby z tego naprawde niezle opowiadanie. Daje 8 z –
A ja myślę, że za mało tutaj czegoś więcej. Jakiejś treści ciekawej. Ot, mieli rozstrzelać, uciekli, pogadali, koniec. Ale stylistycznie bez zastrzeżeń
PS. coś jest nie tak ze średnią ocen. Średnia z 8 i 7 to 7,5, a tu wychodzi jakieś 7, 67
Siman, ty jesteś cholernie spostrzegawczy. Ja to już dawno zauważyłem, a nawet dałem o tym znać na stronie (chyba przy Szulerze, ale głowy nie dam, a nie chce mi sie sprawdzać), że średnia ocen wcale nie jest średnia.
A co do artu: ciekawy [7]
Średnia ocena jest jak najbardziej średnią, tyle że oceny autorów, współpracowników i redaktorów mają tu większą wagę niż zwykłych użytkowników – stąd ta dziwna liczba…
Hmmm….tekst całkiem całkiem,dobrze się to czyta, chociaż nie przepadam za kolesiami wywijającymi półtorakami jedną ręką…
praca bardzo fajna, lecz mysle, ze zamias kupcow nalezalo by dac „zwyklych wiesniakow”, gdyz takie publiczne egzekucje byly rozrywka dla pospolstwa.
daje 7
Co ja tu bede gadal, fajnie sie czyta, postac maga mi sie z kims kojarzy 🙂 A jaki z tego morał? Nie stawiaj rowera kolo lodowki, bo ci kompot zzielenieje?
Dobra, niech bedzie, ze „nawet jesli przeciwnik jest na kolanach, to i tak moze byc grozny” ;P
Za to, ze ladnie napisane daje 8 🙂
pozdro dude ;P