Sir Merkwenn z Bremer
Płomyki świec wesoło tańczyły w rytm skocznej muzyki, płynącej wprost z lutni minstrela. W komnacie unosił się zapach pieczonego prosiaka, perfum nadobnych dam i delikatny aromat czerwonego, Toussańskiego wina. W kominku tliły się czerwono resztki ognia, oświetlając zawieszoną nad nim broń, która odcieniami karminu i czerwieni mamiła zmysły biesiadników. Sama komnata, pogrążona w półmroku, sprawiała atmosferę tajemniczości, wręcz starożytnej magii, w końcu zamek lorda Dunsany’ego wybudowany został na fundamentach starej elfiej budowli. Jedynie radosne błękity, turkusy i czerwienie szat biesiadników pobudzały do życia tę mroczną, tajemniczą a zarazem pełną powabu i dostojeństwa budowlę.Cichy szept kobiet i radosny gwar mężczyzn ożywiał tą „magiczną” komnatę. Co jakiś czas wszyscy wybuchali gromkim śmiechem. Gdzieniegdzie, co uważniejsze oko, dostrzegło krzątającą się z tacami i winem służbę. Ale nikt z zasiadających przy stole nie zastanawiał się nad takimi błahostkami…
– Więc powiadasz, że miał 6 stóp wysokości, a kły wielkości moich palców- rzekł odziany w czerwony wams, niebieskie nogawice blondyn, ścięty wedle nowej, szlacheckiej mody „pod hełm”
– Jakem siedzę tu przed tobą, sir Rodricu, 6 stóp i 5 cali, a ważył chyba tyle co furmanka z gnojem, sam go ubiłem mym toporem, co się złamał, gdym go przez głowę zdzielił- odpowiedział młody, na oko 25 letni rycerz, ubrany w swoje barwy herbowe: żółć i czerń.
– Hahahaha!!! A to ci dopiero, dawno nie słyszał takich bzdetów… Dobrześ nas rozbawił, Merkwennie z Bremer swym dowcipem, hahahaha!!! – jednak w tylko on się zaśmiał.
– Sir Rodricu- powiedział łagodnym tonem siedzący na honorowym miejscu, bogato ubrany jegomość- nie przystoi to szlachetnie urodzonemu obrażać innego szlachcica w jego własnym domu. Nie pij już więcej, to ci źle na umysł wpływa…
– Toż to zwykły giermek, ostróg nawet nie ma, patrz, gołowąs ino, jeszcze mu mleko pod nosem. Cóż on mi może zrobić?… – rzekłszy to, wyraźnie podchmielony sir Rodric, podszedł do Merkwenn’a i z szyderczym uśmiechem pogłaskał go po długich blond włosach, spływających do ramion,
Młody rycerz, zrobił się najpierw purpurowy, by za chwilę jego lice przybrało kolor pergaminu. Wstał, nie odwracając się twarzą do Rodrica, podszedł do księcia, uklęknął na jedno kolano:
– Dziękuję za wyśmienitą kolację, iście potrawy, z królewskiej kuchni, wino zaś… lepszego nie piłem ,Mój Panie. Mam tylko jedną prośbę, pozwól mi udać się do swoich komnat. Zmęczony już jestem.
– Zaczekaj jeszcze chwilę- odpowiedział lord Dunsany- Nie zważaj na sir Rodrica, powiadają, że jest bardzo porywczy, zwłaszcza kiedy zbyt wiele wina wypije, zaczekaj jeszcze kwadrans, mam dla wszystkich niespodziankę – Powiedział wręcz szeptem do Merkwenn’a
– Ależ on hańbi mój honor….
– Zaczekaj, nie on najważniejszy dzisiejszego wieczoru…
Wypowiadając ostatnie zdanie, klasnął dłońmi. Nagle wesoła muzyka ścichła. Bard odchrząknął, brzdęknął struną i zagrał pierwszy akord pieśni. Merkwenn nigdy nie słyszał tak pięknej a zarazem smutnej melodii. Bard nie śpiewał w starszej mowie, jednak pieśń niosła ze sobą opowieść o dawnej chwale elfów ich dzieje, dumę. Grane na lutni akordy wzbiły się ponad sklepienie. Wszyscy zamilkli, znieruchomieli. W oczach każdego widać było nostalgię, ukrytą w blasku odbitej świecy.
Gdy minstrel uderzył z gracją ostatnie akordy na lutni, otworzyły się drzwi do komnaty. Oczom wszystkich ukazała się postać w czerni. Wokół niej jakby z nikąd dobywała się mgła. W sali pociemniało, żar w kominku jakby przygasł, a i świeczki na stole, niczym zdmuchnięte, zgasły. Z oparów i mgieł wyłoniła się postać maga….
– Widaj Thanallu magu, z niecierpliwością czekaliśmy na twoje przybycie – rzekłszy to książe wypił łyk wina… – możemy teraz się bawić, minstrelu, przestań smęcić, zagraj coś wesołego… – przechylił kielich i odrzucił go na bok…
… Merkwenn popijając wino, spoglądał z wieży na księżyc w pełni. Zerwał się wiatr. Usłyszał jak za nim poruszyły się fałdy ubrania. Obrócił się. Mimo iż było ciemno, od razu rozpoznał modnie ufryzowanego sir Rodrica w czerwonym wamsie.
– I co, ty łotrze, księciu w dupę włazimy? – odezwał się Rodric już bez uprzejmości. – Uraziłeś mnie, ty bękarci pomiocie, wiedz że to już się niedługo skończy, będziesz jak twój ojciec skamlał o litość na kolanach, a wtedy cię dorwę…
– Coś ty powiedział?! – upuszczając kielich z winem Markwenn wyciągnął kord i zamierzył się w stronę Rodrica – Masz jeszcze czelność się do mnie odzywać?
– I co mi tym zrobisz? Zadźgasz mnie? Prędzej mi kuśka na nosie wyrośnie…
– Parszywy szczurze, jeśli jest tak samo mocny w gębie jak i w mieczu, to pokaż to… Jutro, kędy świt na dziedzińcu czekam z rękawicą. Jeśli ci jednak życie miłe to lepiej byś stąd uchodził. Niejednego takiego jak ty powalił.
– He? Ty mnie na pojedynek? Hahahaha!!!… – donośny śmiech przeciął nocne powietrze, niczym samotna strzała – zgoda, jutro kędy świt na tym dziedzińcu będziesz skamlał, jak twój ojciec, hehe… będziesz skamlał i błagał o litość.
Mówiąc te słowa, obrócił się na pięcie i wszedł do zamku. Nie mógł już zobaczyć białej jak śnieg twarzy Markwenn’a i zaciśniętych do granic wytrzymałości dłoni… Księżyc skrył się za chmurami…
Poranek był mglisty i deszczowy. Promienie czerwonego słońca wdzierały się w największe bastiony chłodu i ciemności. Na niebie przeleciał klucz odlatujących na południe gęsi. Stali naprzeciwko siebie. Ubłocony dziedziniec sprawiał wrażenie opuszczonego, wręcz zapomnianego. Jednak gdzieniegdzie można były dostrzec świtę lorda, z niecierpliwością wyczekującą na swego pana. Nim pierwszy kogut zapiał zjawił się sam lord Dunsany. Odziany w karminowe szaty, i długi czarny płaszcz z wyszywanym złotymi nićmi herbem lwa przemierzył dostojnym krokiem przez dziedziniec. Nawet nie zerknął na nich. Był zamyślony. Dotarł na schody, prowadzące na mury. Gdy wszedł po nich, przemówił donośnym głosem:
– Dziś spotykamy się tutaj na tym placu, nie po to by się radować, lecz by się smucić – teraz zwrócił się twarzą w kierunku dwóch rycerzy – Nie musicie tego robić, nie musisz rzucać rękawicą sir Rodricu, sir Merkwennie. Zapomnę o tym, a każę by nie rozpowiadali to moi słudzy, drodzy jesteście dla mnie moi zacni rycerze, nie chciałbym stracić ani jednego z was, zaprzestańcie waśni…
– Mój Panie…- odezwał się Merkwenn – …To jest sprawa mego honoru, bronię czci mego ojca, sir Rodric śmiał nazwać go tchórzem, a dobrze wiesz, Panie, że wsławił się on na wojnie, uratował ci wręcz życie…
– A więc niech się dzieje Sąd Boży, niech zwycięży ten, komu racja pisana… sir Merkwennie z Bremer, synie Anzelma, sir Rodricu z Gerwin, synie Ronalda, czyńcie honory – powiadając te słowa dał znak rycerzom.
Odziani byli w swoje zbroje płytowe. Markwenn dzierżył swój miecz póltoraręczny, odziedziczony po dziadku, pono szczerba na środku klingi była po wielkim smoku. W lewej ręce trzymał zaś mały puklerz, drewniany, obity metalową blachą… Sir Rodric dzierżył w prawej ręce swój szeroki miecz, z bogato zdobioną rękojeścią, pewnie zrabowany gdzieś na południu. W lewej dłoni trzymał tarczę w kształcie trójkąta z własnym herbem: Lwa i gryfa. Oboje rzucili naprzeciw siebie rękawice, oboje założyli swe dzwonowate hełmy. Odeszli od siebie. Pierwszy zaatakował Rodric. Śmignął młyńca swoją szeroką klingą nad głową, po czym wykonał błyskawiczny wypad z szerokim wykrokiem. Markwenn jednak był szybszy. Zrobił krok do przodu, potem w bok, mijając patinado Rodrica. Zatańczył w piruecie, jednocześnie wyprowadzając cięcie znad głowy. Rodric zdążył zrobić zasłonę swoją tarczą, Miecz Markwenna odbił się od metalowej zasłony rycerza. Rodric wykorzystał ten moment i ciął na odlew. Szeroki brzeszczot przeciął ze świstem powietrze, po czym strzaskał drewniany puklerz. Markwenn stracił przez moment równowagę. Jego przeciwnik wykorzystał to i znowu ciął, tym razem od dołu. Być może gdyby nie głupie szczęście, Markwenn leżałby teraz z wywalonymi wnętrznościami. Gdy Rodric ciął, Maarkwenn poślizgnął się na błocie po czym upadł na ziemię. Również szeroki miecz przecinając jedynie puste powietrze, pociągnął za sobą Rodrica. Tym razem i on upadł. Przez chwile leżeli oboje. Nie poruszali się. Pierwszy wstał Markwenn, całe szczęście strzaskany puklerz ochronił jego rękę przed obcięciem, jednak nie ochronił jej przed siłą uderzenia. Ręka zwisała bezwładnie, a na jego twarzy, osłoniętej hełmem, malował się grymas bólu. Po chwili znów oboje starli się mieczami. Tym razem Rodric okazał się słabszym przeciwnikiem. Jego ruchy stawały się coraz wolniejsze, jego cięcia nie były tak silne, a coraz rzadziej stawiał parady. W końcu nie zdążył z zasłoną, i jedno cięcie zrobiło mu wgniecenie w napierśniku. Zachwiał się, splunął krwią, po czym oparł się na mieczu…
– Stawiaj, jeszcze tak niedawno jak dzień temu nazywałeś mnie tchórzem, podnieś się i walcz…
Rodric obrzucił przeciwnika spojrzeniem, które mogło spopielić w jednej chwili. Wstał, opierając się na mieczu zrobił krok. Niespodziewanie szybkim ruchem zrobił piruet wyprowadziwszy cios zza głowy. Jednak Markwenn był na to przygotowany, uchylił się zgrabnie, po czym wystawił nogę, o którą to potknął się jego przeciwnik. Rodricowi wypadł miecz i spadając uderzył niefortunnie o krawędź budynku i złamał się na pół. Poleciał twarzą w kałużę. Leżał tam przez chwilę. Markwenn podszedł do niego. Podniósł go i przewrócił na plecy po czym nachylił się nad nim i powiedział:
– sir Rodricu, wiedz że nie mam do ciebie żadnej urazy, zapomnijmy co było wczoraj.
Rodric wstał, pluwając krwią, obrzucił go zawistnym wzrokiem po czym rzekł:
– Nigdy psie, póki ma rodzina żyje, nigdy ci tego nie zapomnimy, jeszcze zobaczysz, twa głowa spocznie w naszej sadybie, nad murami, ku przestrodze by nikt nie ważył się hańbić dobrego imienia rodziny de Gerwin, Ja, ja.. ja…
Zdusił w sobie ostatnie zdanie. Czerwony, jak szata księcia odszedł z dziedzińca, pozostawiając Markwenna samotnie na placu. Po chwili dało się słyszeć rżenie konia, galop i cichnącą fale przekleństw….
– Przedstawiam ci o to moją drużynę, Panie. Valdo, znakomity kusznik, co prawda w szachy z panem nie zagra ale świetny z niego kompan. Tuż obok niego stoi Wrona, ponoć mówią, że kiedyś upolował tylko nożem i rękami niedźwiedzia… ale różne to rzeczy ludzie wygadują, Roni Brzytwa, widzisz jego szable przy pasie, Panie? Ponoć potrafi tak uciąć knot od palącej się świeczki, że jak spadnie na ziemię to będzie palił się dalej. Ten jegomość w płaszczu, no ten panie tam co w cieniu stoi to Elryk, mówią iż w nożach jest najlepszy, ma ich schowane cholera wie ile i cholera wie gdzie. O… przepraszam lordzie, nie chciałem urazić Pana takim grubiańskim językiem… Widzisz Panie tego wysokiego? Nazywa się Svald.. Zahartowany to człowiek. Nie groźne mu zimno ani głód. Nosi ze sobą olbrzymi miecz dwuręczny. Próbowałem go utrzymać w jednej dłoni ale zaraz upuściłem. Svald zaś potrafi nim takie cuda wywijać, że moim półtorakiem nie potrafię tak machać. No i to by byli wszyscy. Pytasz panie czy zaufani to ludzie? Panie, ja za nich głowę moją daję i honor rodziny stawiam. Od lat ich znam. Co prawda lubią sobie od czasu do czasu popić, ale wiadomo, trzeba zająć jakoś wolny czas. Przecie lepiej niech już sobie piją, niźli mieliby nam ziemie plądrować (…)
Do karczmy weszła grupa wędrowców. Każdy miał kaptur, który zakrywał ich lica i długi płaszcz. Rozejrzeli się. Wszystkie stoły były pozajmowane, poza jednym. Usiedli.
– Karczmarzu, daj nam jadła, strudzeni my jazdą, przecie taka pogoda się zrobiła, ze ciężko się podróżuje. ..
Za chwilę krępa postać właściciela karczmy przyniosła sześć talerzy i sześć pełnych kufli piwa. Podróżni od razu zajęli się pałaszowaniem pieczystego steku, popijając zimnym piwem. Wszystko było jakieś nienaturalne… kiedy weszli prawie wszyscy zamilkli, i od czasu do czasu jedynie mocno podchmielony jegomość wydawał z siebie dziwne dźwięki, imitujące muczenie krowy. O dziwo piwo było nie rozcieńczane- takie prawie nigdy się nie zdarza, przynajmniej nie w takich podrzędnych karczmach jak te. Również zarośnięty karczmarz spoglądał jakoś dziwnie w ich stronę…
– Coś tu jest nie tak, nie pasuje mi to… w wielu karczmach bywałem, ale nigdy nie spotkałem takiej atmosfery… jak na mój nos…
– Przepity nos…hehehe… – powiedział przystrojony w dwie szable jegomość
– …Coś się kroi… – dokończył cicho najwyższy z nich wszystkich. On też jako jedyny nie miał miecza u pasa, tylko oparł go o stół, a był to zresztą olbrzymi miecz dwuręczny z okazałym ricassem i wąsami.
– Masz rację, coś się święci, i chyba niedługo się przekonamy o tym, patrzcie….
Za oknem słychać było rżenie koni i odgłosy jeźdźców. Nagle drzwi od karczmy, uderzone okutym żelazem buciorem, zaskrzypiały przeraźliwie niczym mantikora w agonii.
– Miało być bez demolki- krzyknął przeraźliwie karczmarz zza lady
Cała szóstka popatrzyła po sobie, po czym ukradkiem sięgnęła po broń. Jedynie olbrzym, obawiając się reakcji nowoprzybyłych nawet nie spojrzał w stronę swego potężnego oręża. Wypił łyk piwa.
– Hę, czy jest tu Merkwenn z Bremer syn Anzelma, poszukiwany za szyderstwa, kłamstwa i wreszcie za poniżenie i pozbawienie honoru rodziny de Gerwin? – Rozglądnął się po całej izbie zatrzymując wzrok na kończącej właśnie posiłek szóstce.
– Oświadczam iż Wspomniany Merkwenn z Bremer, syn Anzelma ma stawić się przed wejściem tej oto karczmy…yy, no…
– „Pod pijanym knurem”…. – szepnął głos z tyłu…
– …No właśnie, „Pod pijanym knurem”, na sąd naszego jedynego boga Kreve…
– No to ładnieście wpadli- odezwał się jeden z szóstki, która właśnie popiła piwem ostatnie kęsy mięsiwa
– Co???…
– Mówię, że ładnieście w wpadli
– Ktoś ty? A może to ty jesteś Merkwenn? Tak na podobnego wyglądasz, młode lico, gołowąs, włosy jasne do ramion, podejdź tu a zobaczę ciebie…
– Sam tu podejdź, świnio… – karczmarz już schował się za kominkiem a reszta obecnych, jak nigdy, zajęła się własnymi sprawami
– Jakżeś ty do mnie powiedział? Ja ci tu pokażę, ty gówniarzu jeden…- nim zdążył to powiedzieć wyciągnął tasak z pochwy, taki sam jaki używa się w armiach plebejskich.
Cała szóstka wstała. Jeden zdążył załadować kuszę, drugi trzymał w pogotowiu dwa zakrzywione ostrza szabel, trzeci dobył dwa długie, pięknie wykończone noże o rękojeści zrobionej z kości wiwerna, czwarty zaś dzierżył jedynie krótki nóż w lewej ręce, na prawej miał założoną czarną rękawicę z rzędem kilkunastu piramidalnych ćwieków, piąty powoli, nie śpiesząc się, podniósł swój miecz dwuręczny, sprawdził jego wyważenie, i wsparł się na jego rękojeści, opierając sztych o ziemię.
– I co, panie Rojterze de Gerwin, bracie Rodrica, podejdziesz teraz do mnie? Czekam na ciebie, jam jest Merkwenn z Bremer, syn Anzelma. – odezwał się szósty, wyciągając swój długi, półtoraręczny miecz z pochwy – jakoś ci nie wesoło, widać po twojej minie, żeś wielce przestraszon. Przecie to tylko młody gołowąs przed tobą stoi… – Merkwenn obrócił się do niego plecami – Idź i przekaż swoim, że żadnego pojedynku nie będzie, niech se wsadzą swój honor do rzyci, to właśnie ja powinienem teraz uganiać się za Rodriciem po gościńcach. Powtórz to swoim że nie chcę z wami sprzeczki. Idź już, pozwalam…
– Ale…
Kusznik wycelował w twarz Rojtera. Ten zaś widząc taki argument cofnął się najpierw o krok. Zaczerwienił się, otworzył nawet usta by coś powiedzieć lecz zakręcił się na pięcie i wybiegł z karczmy. Po chwili słyszeć było rżenie koni i galop. Kusznik opuścił swój oręż i wszyscy usiedli przy stole. W karczmie zatryumfowała cisza…CDN.
Jak wyglądam…
1.Jak wyglądam?: zazwyczaj ubiera się w swój żółto – czarny wams, nogawice, wysokie skórzane buty oraz czarny wierzchni płaszcz. W razie niesprzyjającej aury zakłada kaptur. Ma długie proste włosy koloru słomy, sięgające ramion. Zazwyczaj nosi je rozpuszczone ale zdarzają się sytuacje kiedy nosi warkocz, lub wiąże je w kitkę (walka najczęściej) Nie nosi zarostu, przez co często jest rozpoznawany jako młodzik – gołowąs. Jeśli chodzi o budowę to jest raczej szczupły, chociaż dobrze zbudowany. Nosi sygnet rodowy, na którym jest wybity smok i dwie wieże, oraz napis: Bronicus de Bremus, Dragonis Interficur
2.Zachowanie moje i nawyki: często podczas rozmowy przeczesuje palcami swoje włosy. Podczas nerwowej rozmowy często łapie rękami pas. Gdy jest mocno zdenerwowany, lub mocno podekscytowany, jego lico przybiera kolor purpury, Stara się mówić wykwintnie, dostojnie, często jego wypowiedzi są dwuznaczne. Gdy jest zdenerwowany jest bardzo porywczy. Działa wtedy impulsywnie, często prowadzi to do sprzeczek, awantur, nie raz zdarzyło się że wylądował na ubitej ziemi z rękawicą rzuconą przeciwnikowi. W towarzystwie pięknych niewiast czuje się jak ryba w wodzie. Bardzo lubi z nimi przebywać rozmawiać, flirtować i adorować je. Gdy ktoś ośmieliłby się urazić jedną z nich, od razu stanąłby w obronie, wyzywając pechowca na pojedynek. Był wychowywany na opowieściach o dzielnych rycerzach i niezmordowanych wojownikach, więc za takiego będzie się uważał. Jako człowiek honoru będzie starał się bronić słabszych i uciśnionych (kobiety, dzieci, chorzy, starsi, niziołki) Uważa że stan szlachecki to wyjątkowa godność, i szlachcic powinien zachowywać się należycie, z honorem. Dlatego też nie toleruje takich zachowań jak raubritterstwo i warcholstwo. Jako szlachcic ma prawo do rządzenia, i uważa tez że tylko stanowi wyższemu się to należy. Dlatego też jest przeciwny wszelkim buntom chłopskim i plebejskim, chociaż uważa to za niepotrzebny przelew krwi. Uważa że nie powinno się zabijać, lecz przyparty do mury potrafi walczyć jak berserkerzy ze Skellige, i nie zawacha się wtedy zadać śmiertelny cios.
O żywocie jego na tym marnym padole słów kilka czyli pokrótce historia jego: Urodził się 1242 roku. Wiele się wtedy wydarzyło, a jeszcze więcej miało się wydarzyć. Pierwszy swój okrzyk wydał w kuchni swego domu. Był to typowy dom szlachecki na usypanym wale- mała kamienna wieża, częściowo drewniany a częściowo kamienny dom, i wielki ostrokół z bramą i mostem zwodzonym. Poza nim była fosa a za nią mała wioska. Jego matka zmarła przy porodzie. Powiadają że to przez dziki gon, który wówczas szalał po nocach. Wychowywał go ojciec, rycerz, wasal lorda Dunsany’ego. W wieku 13 lat opuścił już na zawsze dom rodzinny. Ojciec stwierdził, że powinien zaznać wielkiego świata i wyprawił go do lorda. Był tam jako paź, potem giermek, by w końcu stać się rycerzem. Przez te wszystkie lata nauczył się fechtunku i walki, czytania i pisania, a także nabrał trochę ogłady. Przebywał w końcu na dworze u lorda. Poznał tam tajniki dyplomacji i etykiety panującej na dworze. Gdy miał 17 lat jego ojciec, jak wielu wasali lorda, wybrał się na zbrojną wyprawę przeciw Foltestowi, gdyż ten pazerny król chciał zawładnąć urodzajne ziemie królestwa Brugge, ich ziemie. Nie wrócił już z wyprawy. Drużyna ojca przywiozła zwłoki i cały ekwipunek. Drogocenny koń bojowy zginął w trakcie natarcia. Wiadomo tylko było że jego ojciec ocalił życie lorda. Od tego czasu żyło mu się coraz lepiej. Druzyna ojca przyjęła go jako swojego dowódcę. Lord zaopiekował się nim. I tak mijały beztroskie lata…
Super artykół brawa brawa brawa brawa brawa brawa
Bardzo ciekawie napisane preludium, czyta się z czystą chęcią – gratuluje
no niby nie jest takie zle
nawet nie wiele bledow jezykow
ale pojawiaja sie dosc smieszne kwiatki w tej pracy:
jak np. walkja w pelnych zbrojach plytowych, a pojaiwa sie czasownik 'zatanczyl’ bodajze z mieczem w reku. Albo autor nie wiem jak ciezko wyglada walka w pelnej zbroi, albo za bardzo podniecil sie opisami walk z ASa i chcial sie wzorowac.
Nie jestem specem, ale z tego co mi wiadomo jesli rzeczywiscie ten bohater podczas tego pojedynku nie byl jeszcze pasowany, to nie mial prawa pojedynkowac sie z rycerzem w pelnym tego slowa znaczeniu
Ciekawe i fajne, oraz ciekawie i fajnie napisane. Gratulacje za styl pisania ( opis karczmy na początku, bardzo mi sie podobał, sprawił, że przeniosłem siędo tego budynku 🙂 )
Nie podobało mi się natomiast to, że wprowadziłeś bardzo dużo bohaterów jak na tak krótki tekst i można się w tym pogóbić. Kolorystyka herbu jest moim zdaniem zbyt jaskrawa. Wygląda to sztucznie. Znalazłem też kilka literówek.
Co do samego sir Merkwenna z Bremen: Ktoś mógłby powiedzieć, że nic w tym nowego, zwykły rycerz i już. Też mi się tak na początku wydawało, ale szybko okazało się, że jest to barwna postać, o własnym specyficznym charakterze.
Pozdrawiam, Ciesiel
PS: Mam nadzije, dotrzymasz słowa i CDN. Może jakieś opowiadanie… 🙂 Z chęcią przeczytam.
Do Gawła: Faktycznie przeoczyłem to iż na początku tekstu pisałem o Merkwenni jako o giermku, jednak nie tak miało wyjść, sir Rodric miał, nazywając go „giermkiem”, obrazić… niestety nie wyszedł mi ten zabieg:P … zresztą w wieku 25 lat, jak na warunki naszego rodzimego średniowiecza, zostawało się rycerzem o wiele wcześniej, także z kontekstu powinno się wywnioskować że bohater jest już „pasowany”…
Co do „tańczenia” w piruecie… faktycznie masz rację, ciut mi się zapomniało, w feworze pisania, że obaj są w zbrojach płytowych… 😛
Do Ciesiela: W przygotowaniu czekają jakieś dwa opowiadania, lecz jakoś nie mam czasu na skończenie ich… 😛
Dzięki za krytykę…
Pozdrowienia…
,,Rodricowi wypadł miecz i spadając uderzył niefortunnie o krawędź budynku i złamał się na pół”- to jest śmieszne, nie ma co. ,,Półtoraka”- no dobra, my tak możemy mówić, ale ongiś? Do księcia, czy kogoś w tym stylu? nie było źle, ale chyba za dużo opisów, dawał się we znaki lekki powiew nudy…
Nie kładzie się błękitu na czerń.