Lis i Skali czyli Poszukiwacze Zaginionej Klątwy

Dedykuję tę część Eliardowi i jego niezapomnianemu druidowi. Tak trzymać!

Przypomnijmy…

Odważny Lis Moulder i niemniej odważna elfka Skali przeżyli mrożące krew w żyłach przygody w niegościnnej Zerokanii. Efektem tychże były jednak nie zlodowaciałe naczynia krwionośne, lecz spora ilość gotówki pochodząca ze sprzedaży „części” pewnego złotego smoka, który przez krótki czas smalił cholewki do Skali.
Teraz nasi bohaterowie zdają się żyć w beztrosce… Jak zwykle: do czasu…

Po dwutygodniowym pobycie w Gors Velen, Lis stwierdził, że ich zasoby finansowe topnieją w zastraszającym tempie i, że jest to przede wszystkim wina Skali. On, skromny bohater nie czuł się odpowiedzialny za upływ gotówki, gdyż nabył jedynie tytuł hrabiowski, trzy wsie w Vicovaro i wieżę Jaskółki, ponieważ jej cena wydawała mu się przystępna. Było tak, albowiem wieża ta dawno obróciła się w pył, czego niezorientowany Lis nie mógł wiedzieć, gdyż podczas tych znamiennych wypadków przebywał w Zerokanii.
Skali natomiast wpadła w szał zakupów i zanim zdążył jej wyperswadować kupiła cały zapas feenglancu, jaki dostępny był w mieście. Pasjami kupowała też gnomie gwyhry, elfickie elfyhry i hobbickie hobyhry.

  • Kobieto! – Lis zmęczony dźwiganiem siatek i pakunków przysiadł na pobliskiej fontannie i polewał sobie głowę wodą – Nie zdążysz ich wszystkich wziąć- do ręki przez cały rok!
  • Jak myślisz Lis, czy mogłabym kupić- tę fontannę? Ładnie by wyglądała w naszym domu. – zastanawiała się elfka.
  • Domu? W tej chatce, o której myślisz ledwo mieścimy się my i konie. – jęknął Moulder.
  • No tak, nie powiedziałam ci. Kupiłam domek w Brokilonie. Z widokiem na ten dąb, co to wiesz. Ale pośrednik mówił, że mogę wyciąć- , jeśli mi będzie zasłaniał… – tłumaczyła. – Lis, słuchasz mnie? Lis?!
Lis osłabiony nowiną zemdlał i wpadł do fontanny. Dopiero gdy wygłodniałe ryby zaczęły go nadgryzać zdecydował się wrócić do Skali i jej zakupów.
„Smok” kończył się w zastraszającym tempie: elfka przepuściła prawie całą skórę. Zostało im jeszcze trochę krwi i pazurów, ale Lis wiedział, że i te prędko przepadną w elfich rękach. Coś trzeba było zrobić…
Gdy dotarli do apartamentu dla nowożeńców, który wynajęła elfka, a Lis zastanawiał się gdzie by tu ukryć resztki smoka, ktoś znacząco zapukał do drzwi.
  • O! Znacząco! – rzekła z uznaniem elfka. – Ani chybi poborca podatkowy.
  • Obsługa hotelowa. – machnął ręką Lis.
  • Kto tam? – spytała Skali mierząc do drzwi z kuszy wałowej, którą kupiła wczoraj.
  • To ja. – odparł znacząco pukający.
  • Jakie „ja”? – zdenerwował się Lis i zaczął nakręcać- balistę.
  • No ja… No dobra: ja, Dijkstra.
Lis, jako świeży hrabia, postanowił, że byle Dijkstra nie będzie mu przerywał kolacji.
  • Nie jesteś umówiony, więc spadaj, a chyżo. – rzekł z iście hrabiowskim akcentem.
  • Ale ja muszę! Pilno mi. – zakwilił żałośnie Dijkstra.
  • Och Lis! – westchnęła Skali – może go jednak wpuść- . Przecież i tak mojego bełta nie zdzierży, spokojna głowa. – zamachała opróżnioną buteleczką po trutce na szczury, którą oblała grot bełta.
  • Jakaś ty finezyjna. – rzekł z uznaniem. – No dobrze, wejdź Dijkstro, skoro już tak musisz…

Drzwi rozwarły się bezszelestnie i do środka wszedł wysoki, czarno odziany mężczyzna z tacą w dłoni. Na tacy stał zamówiony przez Lisa kawior, który służył mu zwykle do zabawy pod tytułem „Rzucam w ludzi kawiorem, bo mi odbija”, oraz szampan, którym elfka czyściła hobyhry.
  • Musiałem udawać- obsługę hotelową, żeby mnie nikt nie rozpoznał.
  • Faktycznie, jesteś świetnie zamaskowany. – stwierdziła elfka patrząc na czarną, karnawałową maskę Dijkstry, czarne okulary, doczepione – czarne – wąsy i naszywkę na mankiecie „Wywiad Redański: To protect and to serve”
  • Słuchajcie, mam do was sprawę. – rzekł siadając bez pytania na krzesełku elfiej roboty, pochodzącym z epoki Wielkiej Ludzkiej Inwazji.
  • Nie siadaj! – krzyknęła elfka, ale było już za późno… Krzesełko rozleciało się z trzaskiem, uwalniając przy okazji kilkaset korniczych rodzin i ich grobowców.
  • O, krzesełko z czasu Wielkich Odkryć- . – zauważył Dijkstra podnosząc się.
  • Inwazji Ludzi. – poprawiła z naciskiem elfka.
  • Jak zwał, tak zwał. – Dijkstra klepnął ją pojednawczo po ramieniu. – A sprawa nie cierpi zwłoki.
  • My też nie cierpimy zwłok, ale jak trzeba to trzeba. – rzekł filozoficznie hrabia Lis.
  • Chodzi o to, że tylko wy, bohaterowie etatowi, możecie uratować- Redanię.
  • Redanię? Redanię? – elfka zmarszczyła czółko – Lis, gdzie jest ta Redania?
  • Tutaj. – rzekł wyrozumiale Moulder.

Dijkstra udawszy, że nie dosłyszał tej obelgi, kontynuował, wyjadając kawior z miseczki.
  • Sprawa jest prosta, lecz poważna: Nasz królewicz Radowid kierując się troską o wszechstronny rozwój Redanii nakazał zbudować- hutę imienia „Nieznanych Bohaterów Poległych w Misji do Nilfgaardu w Starciu z Paskudnym Nilfgaardczykiem i Jego Niższymi od Niego Elfami.” – wyrecytował Dijkstra. – W skrócie imienia „Bohaterów”. Mówiłem mu, że nazwa długa i szczerbata, ale…
  • Do rzeczy panie Dijkstra. – rzekła elfka – Nasz czas to pieniądz. Najchętniej korona novigradzka per minute.
  • No więc… Druidzi się zdenerwowali, bo huta „zatruwa Likselę” i grożą klątwą. To bzdura oczywiście. Wszędzie są filtry. Nie ma żadnych dymków i ścieków. Zresztą, oni też nie są bez winy – tłumaczył Dijkstra – bo kto pali trawę, co?
  • Aha. – rzekł znudzonym tonem hrabia Lis.
  • No… Trzeba, żebyście pojechali do Caed Dhu i jakoś tę klątwę odwrócili: groźbą czy prośbą to wasza sprawa.
  • A sabotaż może być- ? – zainteresował się Moulder.
  • Może. – ucieszył się Dijkstra. – Ale oczywiście jeśli wpadniecie to ja nic nie wiem, nie było mnie tu, nie znam was…
  • …I nie wyjadłem kawioru. – dokończył Lis zaglądając do miseczki. – Rozumiem, standard.
  • A teraz porozmawiajmy o wynagrodzeniu. – rzekła elfka opuszczając kuszę wałową.
  • Godzicie się? Tak szybko? – zdziwił się Dijkstra.
  • Facet, jesteśmy bohaterami i tak łatwo krzywdy nam nie zrobią. – rzekł nonszalancko Moulder.
  • To ile chcecie? – spytał wzruszony Dijkstra.
  • Ile?… A ile tam pożyczyłeś od Esterada Thyssena?

Dijkstra zbladł. „Co za przeciek!” – pomyślał.
  • To tyle może być- . – zgodził się Lis nie czekając na odpowiedź. – Plus premia, ma się rozumieć- .
  • I trzynastka. I składka. – wyliczała elfka. – Mamy trzeci filar w banku Cianfanellich. – wyjaśniła.
Dijkstra pomyślał, że może jednak trzeba było wysyłać swoich BN-ów, którzy choć słabi jak koty, to chociaż wiedzieli gdzie jest Redania i nie brali tyle za jedno zlecenie…

Hrabia Lis i bezherbowa, a z tego powodu źle się czująca, Skali wędrowali już trzeci tydzień: aktualnie poprzez niegościnne bezdroża Temerii. Z rzadka tylko napotykali błędnych rycerzy, których z chęcią łupili i poszukiwaczy przygód, których nie łupili albowiem ci okazywali się do szczętu złupieni przez enigmatycznego rozbójnika zwanego Em-Gie.
Pejzaż odmienił się, gdy dotarli do ośnieżonych przełęczy Mahakamu.

  • Zi- i- mn-oo . – zastukała zębami elfka.
  • Zimno, głodno i do domu daleko, ale nie frasuj się, niewiasto, albowiem dostrzegam dymy ognisk, a ludzie tu przecie tacy, że na pewno gościny nie poskąpią. – wymruczał spod szalika z monogramem hrabia Lis.
  • Ale chrzanisz Lis! – żachnęła się elfka – Odkąd masz ten tytuł hrabiego, w ogóle nie można cię zrozumieć- . Powiedziałbyś: „Żarcie, ciepło i gorzała.” A ty mnie jeszcze od niewiast wyzywasz, leszczu!
  • Zatem jedziemy. – zlekceważył ją Moulder i ruszyli ku szarawym dymom unoszącym się nad horyzontem.
Dymy okazały się pogorzeliskiem po krasnoludzkiej osadzie, co ze złośliwością odnotowała elfka.
  • Hehe, „nie poskąpią” – przedrzeźniała Lisa – Zginiemy tu, ty hrabio chędożony! Ty arystokrato z powołania! Ty burżuju! Kułaku! Wyzyskiwaczu! Spekulancie! – darła się Skali.
Lis próbował jej wytłumaczyć, że to niezdrowo krzyczeć na mrozie, ale było już za późno: zza najbliższych drzew, na drogę pośrodku wypalonej osady, wypadła grupa elfów w fufajkach, gumofilcach oraz budionnówkach z czerwonymi jaskółkami.
  • Czy ktoś tu mówił o wyzyskiwaniu? – zapytał najwyższy elf o przywódczych rysach, to jest paskudnej bliźnie przez środek twarzy.
  • Ja! Ja! – darła się wciąż Skali – Bo ja chcę do domu! Zimno mi, odmroziłam uszka, a ten hrabik chędo… wstrętny – opanowała się na chwilkę – nie umie znaleźć- jakiegoś ciepłego miejsca.
  • Hrabia, tak?! – zapytał groźnie elf. – No, to wpadliśmy jak w sam raz! My jesteśmy…

„My jesteśmy Skoja-telMamy tylko jeden celChcemy przerwać wyzysk masBo najwyższy na to czas!”

ryknęły pozostałe elfy przy akompaniamencie akordeonu i bałałajki.

  • To miłe. – wycedził hrabia Lis przez zęby – Wiecie, ja jestem bardzo świeżym hrabią, w zasadzie tylko tytularnym… To tylko taki tytuł za 1000 koron. A z pochodzenia to ja jestem chłopo-robotnik od trzech pokoleń. – próbował bronić- się Moulder.
Niestety, jego słowa zginęły w ogólnym wrzasku, huku wystrzałów z Aurory i wyciu elfki. Rozszalała grupa elfistycznej partyzantki porwała go i poniosła w głuszę, która automatycznie przestała nią być.

Po paru godzinach jazdy okazało się jednak, że elfy nie są aż takimi formalistami i obiecały wypuścić Lisa, a nawet odwieźć go i Skali na drugą stronę Mahakamu, jeżeli tylko Moulder nawróci się na elfizm.

  • Widzicie, obywatelu Lis – klarował mu Izengrim, Blaszany Żuczek, przywódca partyzantów – ten świat trzeba zmienić- . Najlepiej szybko i boleśnie, w tym cała zabawa, drogą globalnej, ewentualnie kontynentalnej rewolucji. Trzeba znieść- wszelkie różnice: majątkowe, religijne, rasowe…
  • Rasowe? Jak? – dziwił się wdzięcznie Lis, którego ucieszyła perspektywa wywinięcia się z tej nieciekawej sytuacji.
  • No, weźmy krasnali. – Izengrim łyknął z piersiówki – Wydłuży się ich, tak samo zresztą, jak wam, ludziom, uszy i po sprawie.
  • Oryginalne – zgodził się grzecznie Lis, próbując jednocześnie opanować- dreszcze, które opadły go na myśl o tych torturach.
  • Może łyczka? – zaproponował elf podając Moulderowi piersiówkę.
Lis wiedział, że odmowa może oznaczać kłopoty. Skali nawet nie trzeba było zachęcać, spiła się więc niemożebnie szybko i od godziny spała już na saniach snem sprawiedliwych, przykryta kocykiem i budionnówką.
  • A gdzie jedziecie, tak w ogóle? – spytał Izengrim.
  • Tak w ogóle, to do druidów. – westchnął obywatel Lis.
  • O! – ucieszył się Lenninel, czołowy teoretyk elfizmu, który jechał po lewej Lisa – Druidzi są spoko. Dobrze się rozumiemy z chłopakami z Caed Dhu. Oni też sprzeciwiają się rozbudowie fabryk w rękach kapitalistów. Planujemy właśnie przejęcie takiej jednej huty imienia Bohaterów. Oni tam rzucą jakąś klątwę, a my przejmiemy masę upadłościową i rozdamy elfom i krasnoludom pracy. – cieszył się Lenninel.
  • To ciekawe… – mruknął tylko Lis.
Z tyłu doleciało go chrapanie: to towarzyszka Skali śniła o rewolucji…

Przed wieczorem hrabia Lis porzucił swój tytuł, to znaczy zdjął szalik z monogramem, przezornie chowając go do kieszeni i przyjął pseudonim rewolucyjny „Fox”. Skali natomiast z chęcią wdziała elficki mundur, a na głowę wcisnęła budionnówkę. Zaś Izengrim udekorował ją orderem Przodownicy Pracy, bo tylko taki miał pod ręką, co specjalnie elfki nie zmartwiło.
Pożegnali się z elfami zupełnie już przyjaźnie (czyli opróżniono jeszcze trzy butelki spirytu) i ruszyli w stronę nieprzebytej puszczy, w której sercu znajdowało się Caed Dhu.

Gdy tylko znaleźli się w lesie Lis wyjął z kieszeni szalik i choć było to zbędne, ostentacyjnie owinął nim szyję posyłając elfce pogardliwe spojrzenie typowego wroga klasowego.

  • No, zawsze wiedziałem, że jesteś szybka, ale że aż tak? – dopiero co restytuowany hrabia Lis rzucił okiem na Skali w budionnówce z jaskółką – Mianował cię adiutantem, tak?
  • Tak, obywatelu Lis. – zasalutowała elfka.
  • Jeszcze raz powiesz obywatelu, a każę ci połknąć- tę czapkę! – krzyknął Lis
  • Przymknij się, elemencie aspołeczny! – odparła elfka – Zaraz będziemy w Caed Dhu, a nie dotrzemy tam inaczej, niż jako wysłannicy Izengrima, Blaszanego Żuczka. – poprawiła nakrycie głowy.
Moulder milczał, bo plan był i dobry, i jedyny.

Po kilku chwilach, w ciągu których hrabia Lis zastanawiał się jak tu wpłynąć na Dijkstrę, aby wygubił tych żałosnych partyzantów, na dróżkę, którą jechali wyszedł mężczyzna w białej powłóczystej szacie, wieńcu z jemioły na głowie oraz różowych lennonkach. W jego ręku ćmił przedni skręt.

  • Witajcie Dzieci Natury! – zachrypiał wesoło druid – O, widzę, że jesteście od Żuczka. Fajowo! Właśnie skręcamy najlepszy towar i będzie impra na sto dwa. Chodźcie za mną! – druid oddalił się nieco chwiejnym krokiem w stronę drzew – Tylko, na bogów! – druid odwrócił się na chwilę – NIE DEPCZCIE TRAWY!

Caed Dhu tętniło życiem. Ich przewodnik, druid El’Liart zapoznał ich z najbliżej stojącym jesionem, którego wziął za hierofanta Fidela. Skali szepnęła Lisowi, że mieli szczęście, bo na takim haju mógł ich równie dobrze wziąć za kontrrewolucjonistów.
  • Którymi jesteśmy. – wycedził hrabia Lis.
  • Ty jesteś! – mruknęła Skali – Ja jestem…
  • Ja jestem Fidel. – rzekł dostojnie hierofant, który przybył zwabiony harmiderem wywołanym przez El’Liarta daremnie próbującego namówić- najbliższą sosnę do czynów nierządnych.
Elfka zasalutowała, hrabia skinął głową.
  • Witajcie, drogie dzieci Natury – zaczął Fidel gładząc swą długą brodę i poprawiając czapkę moro – dawno nie gościliśmy posłańców od Izegrima i zaczynaliśmy się już niepokoić- , że zapili się na śmierć- i nie będzie komu sprzedawać- trawy, która, na przekór kapitalistom, obrodziła nader zacnie… – zaczął Fidel.

Po dwóch godzinach, hierofant skończył przemówienie powitalne, a wyczerpani bohaterowie udali się pod najbliższy dąb, aby zapalić, odpocząć, czy co kto wolał. Znaleźli tam trochę smutnego El’Liarta, który ucieszył się nieco na ich widok.
  • O, to wy… Chodźcie, napalimy się na smutno. – westchnął druid.
  • Dobrze, towarzyszu, – zgodziła się elfka – ale opowiedz nam o klątwach, jakie wy tu w Caed Dhu rzucacie. Słyszałam, że przednie.
  • No, faktycznie. – oczy druida aż błysnęły – Osobiście rzuciłem parę, jestem w tym dobry.
  • Szczególnie jak się najara – szepnął Lis.
El’Liart kontynuował.
  • Dzisiaj rzucę taką jedną na Redanię. Bardzo zgrabna jest. To klątwa rozpoznania. Działa tak, że każdego obywatela Redanii opanowuje niezmożona chęć- do przedstawiania się z imienia i nazwiska oraz zawodu lub rangi. Znaczy się rypnie w wywiad redański. Wyobrażacie sobie: „Dzień dobry, jestem Dijkstra i jestem szefem wywiadu.” – zaśmiał się druid.
  • Nieźle… – mruknął Lis – Teraz wiemy, czemu tak się bał.
  • A taką klątwę, to jak się ją rzuca? – indagowała Skali.
  • Sposobem – mrugnął druid – mam tu taką jedną, właśnie tę redańską. – rzekł wyjmując zza pazuchy kawałek podziurkowanego drewna.
  • Wygląda jak podziurkowane drewno. – skrzywiła się elfka.
  • Ha! – rzekł z wyższością El’Liart – To karta perforowana. Tu są wszystkie dane klątwy. A potem Zosia wpisuje je w Maszynę Klątw i już.
  • Zosia? – spytał Lis.
„A ten zawsze o babach!” – pomyślała Skali.
  • Zosia, tak. – uśmiechnął się druid jakby na odległe, a miłe wspomnienie czegoś związanego z Zosią – To driada. Mieszka w tamtym dębie. Opowie wam więcej… – ziewnął El’Liart, po czym zwinął się do pozycji embrionalnej i zasnął.

Karta z klątwą leżała na mchu.

  • Wiesz, co zrobimy? – uśmiechnęła się Skali.
  • Tak, uratujemy Redanię – rzekł cierpko Lis. – Zabijemy hierofanta tym drewienkiem, a potem spalimy Caed Dhu.
  • Blisko. – rzekła Skali – Wiesz, co tu pisze?
  • Co tu jest napisane? – poprawił ją Lis.
  • Obie formy są prawidłowe. – warknęła Skali – To w elfickim dwójkowym. Znam go. – rzekła wyjmując kozik.
Driada Zosia była bardzo zła, że ktoś przerywa jej popołudniowy trip.
  • Klątwa? Znowu?! – sarkała. – Dobra, dawajcie. Od kogo to?
  • Od El’Liarta. – rzekł grzecznie Lis.
  • Chyba po omacku to wpisywał – driada nieufnie obracała „kartę” w rękach, po czym włożyła do otworu ogromnej Machiny Klątw i wcisnęła Enter.
  • Na co wpisałaś tę klątwę? – spytał szeptem Moulder.
  • Nie wiem. Koordynaty stukałam na chybił trafił. – odparła beztrosko.
  • Rany! – jęknęła Zosia – System się zawiesił!!!
Obejrzała się za sprawcami nieszczęścia, ale Lis i elfka zniknęli wśród wszechobecnych oparów haszyszu.
Niebo nad Caed Dhu pociemniało. W oddali rozległ się grom.
Mówisz, że wpisywałaś koordynaty na chybił trafił, tak? – krzyczał Lis biegnąc ku swemu wierzchowcowi.
Elfka milczała, zręcznie tylko unikając uderzających w ziemię piorunów, przytrzymując budionnówkę i ścigając swoją oszalałą ze strachu klacz.
Gdy, w chwilę potem, pędzili poprzez wąskie dróżki puszczy, ścigani hukami piorunów, okrzykami wściekłych druidów i Zosi, do ich uszu doleciał huk, potężniejszy niż odgłosy burzy. To Maszyna Klątw eksplodowała nie mogąc znieść błędu przy module 097325487614351, o którym poinformowała ją „karta” wyperforowana przez Skali.
Nad Caed Dhu rozpętała się burza stulecia…

Po kilku tygodniach, ponieważ Lis nie chciał jechać przez Mahakam, dotarli szczęśliwie do Redanii, gdzie, gdy nikt im się nie przedstawił jako agent, uznali, że robota została wykonana i ruszyli do niczym nie wyróżniającej się kamieniczki numer 40 i 4 na ulicy Wiązów, gdzie, jak powszechnie było wiadomo, znajdowała się tajna siedziba wywiadu. Była ona naprawdę tajna od jakichś kilku miesięcy, odkąd szyld z napisem „Siedziba Wywiadu Redanii” zarósł bluszczem.

  • „Dijkstra – pukać- trzy razy” -Moulder przesylabizował napis umieszczony przy kołatce.
  • Puk! Puk! Puk! – zastukała elfka.
Nie czekali długo. Zza drzwi dało się słyszeć skrzypienie otwieranej w podłodze klapy, szuranie szpargałów ukrywanych pod dywanem i wylizywania miseczki z kawiorem. Tak, Dijkstra był w domu.
  • A, to wy! – ucieszył się nieszczerze.
  • To my. – rzekł ponuro hrabia Lis z odpowiednią swemu tytułowi wyższością. – Przyszliśmy po zapłatę.
  • Ach, tak… Otóż, no cóż, nastąpiły pewne trudności. Chwilowa dziura budżetowa, sami rozumiecie, wzrost kosztów obsługi zadłużenia Redanii u Temerczyków, posucha w Poviss, gradobicie w Kovirze i klęska żywiołowa w Vicovaro.
To ostatnie zdenerwowało Lisa, który posiadał tam trzy wsie.
  • Jak to, co się stało? – zapytał ze zgrozą w oczach.
  • A, jakieś trzy wsie zalało. Na amen. – odparł Dijkstra radośnie, że nie pytają go już o pieniądze.
  • Lis – odezwała się Skali – On unika tematu… Gratyfikacja, panie Dijkstra!
  • Mogę wam dać- po medalu „Zasłużony dla Redanii”. To wielkie wyróżnienie, a w dodatku będziecie mieć- zniżkę przy przekraczaniu granicy.
  • Jak to? Przecież nic nie płaciliśmy? – zdziwił się Lis.
  • No widzicie jaka zniżka! – uśmiechnął się Wielki Agent.
  • Lis? Przyłożyć- mu? – zapytała Skali wyjmując topór.
  • Zaraz, zaraz… Mozę się jednak dogadamy. – zadrżał Dijkstra. – Mam tu dla was taką świetną ofertę. Wycieczkę. W takie egzotyczne miejsce. Byliście kiedyś w Nilfgaardzie?
Elfka spojrzała na hrabiego Lisa.
  • Ja się zgadzam, ale pod jednym warunkiem…
Tak więc nasi bohaterowie pobiegli do domu, żeby spakować walizki, kupić nowy film do ksenoglozu, mapy, a także bikini dla elfki.
  • Ach, Lis! Nareszcie będziemy mieć- wakacje! Tak długo i ciężko już pracujemy i w końcu mamy okazję, żeby wyskoczyć- do jakiegoś cichego i spokojnego miejsca. Aha i sprawdź w tym folderze, czy ta gospoda, w której będziemy mieszkać- jest pięciogwiazdkowa. Hrabina nie może mieszkać- w gorszej. – przypomniała mu.
Lis westchnął. Zastanawiał się czy nie było lepiej, kiedy to on był jedynym zepsutym arystokratą w tej drużynie. Skali, odkąd wydusiła z Dijkstry swój warunek, czyli hrabiowski tytuł, zmieniła się bardzo: wrzuciła mundur i budionnówkę w nurty Likseli, surowo zakazała mu przypominać o całym incydencie z Izengrimem i przestała pić spirytus.
Miał teraz tylko nadzieję, że Nilfgaard okaże się być prowincjonalną dziurą, gdzie w końcu odpocznie od redańskich szpiegów, elfickiej partyzantki oraz, wciąż nękających go koszmarów z Zerokankami w roli głównej.
Miał nadzieję, że nie zobaczy tam żadnych, ale to żadnych mundurów…

El’Liart zbudził się o brzasku. Sennym wzrokiem omiótł okolicę i zorientował się, że jest sam. „Nikogo nie ma! Zostawili mnie” – pomyślał z żalem – „Poszli pewnie na imprezę i zapomnieli o mnie. Co za przyjemność z bycia druidem, jeśli nie można liczyć na kumpli. A niech ich wszystkich piekło pochłonie” – pomyślał ze złością El’Liart, wstał i ruszył ku wschodzącemu słońcu, nie wiedząc nawet jak bliski był prawdy.

  • Pójdę na wschód. – mruknął do siebie – Tam musi być- jakaś cywilizacja!
To mówiąc, zwinął jointa i raźno podśpiewując ruszył przed siebie…

„Płonie ognisko i dymią skrętyNasz hierofant jest wśród nasJest na haju, więc nieźle pogiętyJuż na imprę nadszedł czas…”


Koniec