Języki ognia sprawiały wrażenie zakutych w ciężkie łańcuchy, próbując się z nich wydostać. Ilekroć któryś wzbijał się w górę, zaraz potem opadał, aby nigdy już nie zaświecić, a na jego miejsce wyskakiwał następny i następny. Sadza na kominie, zrobionym z kawałka powyginanego metalu, mówiła, że palenisko służyło swym właścicielom od dłuższego czasu. Wielu mężczyzn siedziało nieopodal, grzejąc zmęczone dłonie, był to, bowiem środek sierpnia, czas żniw. Nie usłyszeli, gdy podeszła. I gdyby to nie była ona, pewnie nawet by jej nie dostrzegli. W pobliżu kręciło się wiele osób, także obcych, pola uprawne znajdowały się, opodal gościńca. Konia zostawiła na pobliskiej polance. Nikt nie słyszał, gdy podchodziła. Kiedy usiadła przy ogniu na wysokim pniaku, obejrzała dokładnie otaczających ją ludzi. I nie ludzi. Było tam też kilku niziołków. Już na początku zauważyła, że większość chłopów bacznie się jej przygląda. Patrzyli oczami dziecka. Nieświadomi niczego. Ubrana była inaczej. Inaczej niż chłopi. Pod płaszczem z dziwnego, grubego acz lekkiego materiału miała na sobie skórzany, czarny kaftan. Bynajmniej nie był to kubraczek, jakie dostają młode dziewki od swoich chłopców. Twarz miała skrytą w cieniu kaptura. Nie wydawała się ukrywać jej specjalnie, ale dziwny, ciemnozielony materiał jakby przyciągał barwy najbardziej potrzebne. Teraz przyciągał cień. Z cholewy wysokiego, zrobionego z ciemnej, utwardzanej skóry buta wystawała głownia noża, zawsze, ilekroć padał na nią blask płomieni, metal zdawał się ciemnieć. Za szerokim pasem, zazwyczaj z prawego boku zwisał miecz, teraz przesunięty do tyłu, za plecy. Miecz był zrobiony z tego samego metalu, co sztylet. Stopu srebra i jedynego w swoim rodzaju hartowanego żelaza. Wzdłuż klingi tliły się magiczne runy. Taka broń mogła być wykuta jedynie w kilku miejscach ówcześnie znanego świata. Ta była kuta w krasnoludzkich kuźniach, we wnętrzu góry Khand. Ale tej broni chłopi nie mogli zauważyć.
Była senna. Pas gościńca, wijącego się pomiędzy Mortenbergiem, a Klamathem przebyła bez postoju. Czuła znużenie, mimo to była wciąż mocno obecna, wiedziała, dlaczego tu jest. Szczególnie jeden z rolników, zwrócił na siebie jej uwagę. Był młody, młodszy od pozostałych. Ma może niecałą dwudziestkę pomyślała. Nie siedział, jak inni. Stale krążył wokół starego, spróchniałego dębu, a raczej dziury w dębie. Wydawało się, że wie, co robi.
– Nic to szepnęła do siebie wyglądają na poczciwych. Tu jest zbyt monotonnie, żeby nie zasnąć.
Nie zasnęła jednak. Nie tylko ona słyszała, z początku cichy, teraz coraz głośniejszy tętent kopyt. Wyraźnie zbliżał się w kierunku obozu. Kiedy był już wystarczająco blisko, jeden z mężczyzn kiwnął znacząco na tego, który stał przy dębie. Młody wsunął się do połowy w otwór, by po chwili wrócić z kilkoma krótkimi łukami oraz kołczanami. Rzucił je niziołkom, a ci, pochwyciwszy je, wskoczyli nadzwyczaj zręcznie za pobliskie, co gęściejsze skupiska krzewów. W tym czasie młody zdążył już przekazać następne „narzędzia grupie mężczyzn. Ci byli uzbrojeni w długie noże, jeden z nich, oprócz noża, trzymał w ręku ciężki morgenstern. Zdumiało ją tak duże zorganizowanie. Każdy stanął na wyznaczonej pozycji. Jeden z nich kazał zrobić jej to samo. Usłuchała, acz niechętnie. Odkąd pamięta drwiła z rozkazów. Przesunęła broń na prawą stronę. Od razu lepiej przemknęło jej przez głowę. Sprawdziła, czy miecz gładko wychodzi z pochwy. Wychodził gładko. Po kilku szybkich minutach, zobaczyli pierwszych jeźdźców.
– Jest ich koło dwudziestki powiedział chłop stojący na przedzie, ten sam, który wydawał innym polecenia.
I rzeczywiście, konnych było dokładnie dwudziestu, dwa razy mniej, niż rolników. Byli jednak lepiej uzbrojeni, każdy z nich dzierżył długi miecz, a odziani byli w lekkie kolczugi przeplatane rzemieniami. Przewodził nimi wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, w hełmie z herbem Mortenbergu na przedniej części dzwonu. Wiedziała, kim jest. Spotkała go już wcześniej.
– Ktoście są zawołał rolnik na przedzie, gdy zatrzymali się dziesięć metrów przed nim.
– Proszę proszę, powiedział do niej, uśmiechając się brzydko, zupełnie nie zważając na chłopa – nie myślałem, że odnajdziemy cię pomiędzy pastuchami. Nie posądzałem cię o tak doborowe towarzystwo. Skądinąd bardzo tu pasujesz.
Milczała. Milczała gniewnie.
– Ktoście są i czego tu szukacie powtórzył ten z przodu.
– Stul pysk prostaku! wrzasnął groźnie osiłek Mówisz do prawej ręki szanownego pana Metzgera. Burmistrza miasta Mortenberg. O nią tylko nam idzie. Nie wtrącajcie się, a może nic więcej się nie wydarzy. Zabrać ją warknął do żołnierzy a jak będzie stawiała opór, nie żałować pięści.
Dwóch zbrojnych zsiadło z kulbaki. Nie uszli jednak kilku metrów, a jeden z nich upadł. Strzała ugodziła go w szyję. Drugi, patrząc na towarzysza, miotanego drgawkami, przystanął, rzucił błagalne spojrzenie na dowódcę. Ten jednak, zdezorientowany, milczał przez moment.
– Ruszajże albo ja cię sieknę warknął po chwili, w jego głosie wyczuć można było jednak więcej przestrachu i obawy niż grozy.
Knecht ruszył, aby po chwili upaść w tym samym miejscu. Dwie strzały w udo i w pierś wywlokły z niego duszę.
– Dobrze więc powiedział już ciszej osiłek, wyraźnie zaniepokojony tym razem ty jesteś górą , nie radzę jednak zbliżać się do miasta. Wracamy chłopcy krzyknął na pozostałych jeźdźców.
Splunął, wydał komendę, dwóch, pieszych już , żołdaków podeszło niepewnie do trupów i odciągnęło je kawałek dalej, po czym wszyscy odjechali. Czarny miecz wrócił na dawne miejsce pomiędzy fałdy peleryny. Jego właścicielka czuła jak drży lekko pomny niedoszłego starcia. Zapadło milczenie. Czuła się niezręcznie, nie mogła znieść świadomości, że jest coś komuś dłużna, że coś komuś zawdzięcza. Nie, nie tego oczekiwała. Dnia ubywało. Zachodzące słońce rozlało się karmazynową łuną na zboczu góry , u stóp której rozbito obóz. Bukowy las przeczesały ostatnie języki słonecznego ognia i odeszły wolno na wschód jakby ustępując przed wszechobecnym mrokiem. Położyła się pod jednym z drzew. Nastała pora kiedy ciało ogarnia znużenie a umysł pracuje bez ustanku. Sen przyszedł niespodzianie przenosząc dziewczynę do krainy dawnych, zapomnianych czasów, czasów tak beztroskich, ze wydawałoby się nierealnych. Chłop który podszedł aby okryć ją derką przystanął niepewnie. Boże , toć to dziecina pomyślał patrząc na jasna plamę twarzy , po której błąkał się ledwo widoczny uśmiech tak bardzo nie pasujący do oblicza istoty spotkanej wcześniej na trakcie.
Noc minęła szybciej niż mogłaby sobie tego życzyć. Kiedy się obudziła, większość chłopów była już na nogach. Najstarsze i najbardziej wąsate chłopisko pomachało do niej mieszając coś na wielkiej blasze wiszącej na stalowym trójnogu nad ogniskiem.
– Prosiemy panienkę na jajecznię a i odrobina ptaka się znajdzie, jeśli wola.
Strząsnęła z powiek resztki snu , przylizała sterczące kędziory i przysiadła obok ognia z miską pełną jedzenia. Trochę mało słona ale dobra pomyślała oblizując oddaną do jej dyspozycji bodaj jedyną łyżkę w obozie.
– Hej, ty tam! zawołała do ważnego, ustami pełnymi jajecznicy.
– Słucham, pani ?
– Kto was nauczył wojaczki, sama bym was lepiej nie rozstawiła wczorajszego wieczoru.
– Pani, my sami. My są chłopy z Klamathu, gdzie bitny naród żyje. Wojaczka to dla nas chleb powszedni. Kiedyś, gdy liczyła się rąk każda para, bylim niezastąpieni, lecz potem nastał pokój. A na co komu żołdaki w czasie pokoju?
– Na moje oko, panie żołnierz, ten wasz pokój nie potrwa zbyt długo, chociaż, mogę się mylić. Jak cię zatem zwać?
– Kristof, pani. odrzekł A jak na ciebie wołają, pani?
– Birka rzuciła krótko.
– Cieszy mnie to, pani Birko odpowiedział odgryzając ostentacyjnie spory kawałek mięsa – słyszałem bowiem, – ciągnął z pełnymi ustami – o pewnej okrutnej kobiecie, istny demon, z opisu mego kompana podobnej do pani, z całym szacunkiem, ale tamtą czarną klingą zwali. Podobno kręciła się tu ostatnimi czasy, nie napotkałaś jej przypadkiem na swej drodze, pani?
– Nie odparła szybko, być może zbyt szybko nie miałam przyjemności, muszę nakarmić konia dodała pospiesznie, uśmiechając się sztucznie.
Odeszła szybko, nie dokańczając jedzenia. Już nie wróciła. Gdy tylko dotarła na polanę oporządziła konia, wskoczyła na siodło. Odjechała, szybko przechodząc w cwał. Birka. Zwana czarną klingą.

Do miasta wjechała koło południa. Za murami z reguły czuła się mniej pewnie, niż na gościńcu, ale nie w tym mieście. Nie w Dörteville. Ta mała mieścina żyła własnym życiem, tętniła nim bez ustanku. Za dnia wesołymi odgłosami targu, muzyką wędrownych bardów, ujadaniem psów, harmidrem dokazujących dzieci, w nocy śpiewem mocno podchmielonych osobników, brzękiem szkła, gromkiego śmiechu w niezliczonych zajazdach, gospodach, gdzie dzień miesza się z nocą a najwytrwalsi biesiadnicy tracą poczucie czasu. W Dörteville każdy miał swoje miejsce, a jednak prawie nikt nie mieszkał tu na stałe. Gród ten przez większość nieoficjalnie uważany było za neutralny, a mnogość takich 'ośrodków kultury’, jak kantyny, place handlowe czy domy uciech, sprowadzały swoją różnorodnością i jakością wszelkich usług tłumy istot, przedstawicieli wszelkich ras, stanów czy też kultur bądź jej braku. Dörteville było wymarzonym azylem dla wszystkich tych ,których kontakt z pilnującymi porządku siepaczami włodarzy sąsiednich ziem mógł doprowadzić prosto na szafot. Nic więc dziwnego, że zatrzymała się właśnie tu, musiała przeczekać aż pewne sprawy z czasem stracą na znaczeniu.
– Czy mnie oczy mylą, czy to czarna klinga, we własnej, dumnej, osobie zarechotał ktoś gardłowo, gdy przejechała przez główną bramę.
– Witaj Silke i powściągnij swój plugawy język rechoczącym okazał się krępy krasnolud, o pogodnej twarzy i długiej, sięgającej za pas, rudej brodzie, splecionej w dwa grube warkocze.
– Przestań się dąsać, toć chyba nie jestem pierwszym krasnoludem, mówiącym, że masz nieco aroganckie podejście do życia i ludzi ?
– Dobrze wiesz, że nie o tym mówię.
– Już ja wiem, ech, kto jak kto, ale ja wiem odparł krasnolud, poważniejąc lekko pokazałaś co potrafisz, mała.
Szybkim susem zeskoczyła z siodła.
– Dobrze cię widzieć stary draniu.
– Witaj Birko odparł krasnolud, po czym oboje objęli się w silnym, męskim uścisku.
– Co cię sprowadza do Dörteville Silke, wszak ty zawsze byłeś w boju, na pierwszej linii? zadrwiła nieco Birka
– Czy to ważne? Chodźmy lepiej do karczmy, tam pogadamy.
W oberży „Pod złotym bażantem było ciemno i chłodnawo. Panowała tu jednak przyjemna, wesoła atmosfera, potęgowana błogim, przyjemnie łechczącym podniebienie zapachem pieczonej kaczki.
– Za stary już na to jestem powiedział Silke, spoglądając podejrzliwie na miskę zupy bycie najemnikiem, to nie byle gratka, a ja, wystaw sobie, coraz częściej myślę o powrocie na stałe pod tą parszywą górę. Mam tam kuźnię, sklep. Może nareszcie się ustatkuję. krasnolud uśmiechnął się ponuro – A żołd też nie, ten co kiedyś. Rzeknij mi, Birka, ile bierzesz ostatnimi czasy za jedną bitwę, powiedzmy średniej ważności, dajmy na to, w Brookenborskiej walucie?
– Ja nie walczę w bitwach średniej wagi, Silke uśmiechnęła się Birka ale pojmuje o co ci idzie. Rzeknę ci więc, że za bitwę biorę średnio około pięćdziesięciu Brookenborskich koron.
– Ech, widzę więc, że ludzkim najemniczkom płaci się więcej, aniżeli krasnoludzkim chłopakom, ja biorę niewiele ponad czterdzieści. zasępił się Silke.
– Niedoceniasz się karzełku.
– Mówiłem ci, za stary jestem na te sprawy.
Silke rzeczywiście mógł się uważać z krasnoluda dojrzałego, przeżył już bowiem osiemdziesiąt cztery lata, nie można jednak uważać go za osobę w wieku starczym, krasnoludy żyją bowiem bez mała sto sześćdziesiąt lat, a historia zanotowała przypadki, kiedy to przedstawiciele tej rasy chodzili po ziemi dawno przekraczając drugą setkę życia.
– Być może jesteś za stary na to czy owo, – odparła z uśmiechem – ale nigdy nie wmówisz mi, że mógłbyś siedzieć bezczynnie pod górą i wieść nużący żywot kowala, do końca swych dni zapominając o wojaczce.
– Może i masz trzochę racji, a tam, starość działa mi na mózg krasnolud pokraśniał wyraźnie wypijmy zatem rzekł podnosząc pełny kufel za długie życie, mnogie bitwy i za pieniądz, którego ostatnio każdemu brakuje.
– Brakowało zawsze burknęła Birka i będzie brakować, cóż, wypijmy.
Ledwo podnieśli szklanice, nagle do karczmy wpadło dwóch, a właściwie trzech mężczyzn, jeden z nich wyglądał bardzo niemrawo, w przeciwieństwie do pozostałych, już na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest tu z własnej woli.
– Siedź tu psie i ani się rusz, bo pożałujesz warknął jeden z osiłków, nosił charakterystyczną fryzurę, lewą połowę głowy miał całkowicie ogoloną, naznaczoną paskudną szramą Noel, miej baczenie na tego chłystka.
– Widzę, że nie zmieniłeś zajęcia, od naszego spotkania przy Diablim Stawie, co, Koźlarz? rzekł, uśmiechając się Silke dalej parasz się tą parszywą robotą.
– Silke Vart, ha, stary druhu odparł osiłek, również z uśmiechem widzieć cię, sama przyjemność, ale odpieprz się łaskawie od mojego szlechetnego sposobu zarabiania na życie, jakim jest łapactwo. Zawód najemnika, płatnego rzeźnika, pozostawia takoż wiele do usprawnienia, w moim widzeniu. Spojrzyjmy na to jak dwóch najlepszych w swoim fachu zawodowców…
Krasnolud chrząknął znacząco.
– Dzisiaj, Koźlarz, coraz trudniej się wybić oznajmił Silke, patrząc na Birkę coraz więcej młodych głów za myślenie się bierze.
Koźlarz dopiero teraz zauważył siedzącą w cieniu wojowniczkę.
– Hę? Czyżby to była ta dama, o której przez noc całą gadałeś nad Diablim Stawem, Silke? zadrwił osiłek, siadając przy ławie.
– Nie jestem damą, łapaczu i daleko mi do takiej burknęła Birka, mrużąc złowrogo oczy.
– Jak cię zatem wołać odparł wesoło Koźlarz, nic sobie robiąc z groźby zawartej w spojrzeniu rzeknij mi.
Birka spojrzała pytająco na krasnoluda, po czym ten kiwnął przyzwalająco głową.
– Birka jestem. Kogo to złapaliście, panie Koźlarz? zaciekawiła się wojowniczka.
– Lii tam, powsinoga jeden, koniokrad z Mortenbergu odrzekł łapacz, pociągając z kufla burmistrz nagrodę wyznaczył, to i wzięliśmy się za niego, ale wnet się okazało, że to szajka cała, nie zaś jeden człek. Zdziwili my się trochu, no ale, cóż począć. Było ich bez mała ośmiu, na szczęście łazęgi z nich były, ni fechtunku, ni bystrości, no to wzielim się za nich po cichu…
– Zapewne w nocy, kiedy już spali wypaliła Birka.
– Widzę, Silke, że umnie dobierasz sobie kompanów odparł Koźlarz, czerwieniejąc z lekka wiedz zatem panien… urwał widząc zmiany na twarzy Birki wiedz pani Birko, że z początku nie wiedzielim jacy oni groźni i czy mogą jaką zawadę stanowić, a w wojaczce trzeba tak samo mieczem, jak i łepetyną rozumnie operować, toć pani Birka też wojowniczka.
– Wojownik nigdy…
– Cicho już, cicho przerwał spokojnie krasnolud ta rozmowa nie ma sensu. Birka, strawa ci się oziębia, a tobie, Koźlarz, piwo ciepła nabiera, a zimna zupa i ciepłe piwo do rzyci prędzej niż do gęby.
– Jak zwykle masz racje Silke.
– A jakże pokraśniał karzeł. Ale powiedz mi Koźlarz, skoro ten koniokrad aż z Mortenbergu, to po kiego świętego przytargałeś go aż tutaj?
– Uciekł nam z obławy, psiewiara, póki go nie dorwalim kilka stajań od miasta, no to pomyślelim zaglądniemy do jakiej karczmy, może jakiego znajomka spotkamy, i proszę…
Przemowę przerwało wejście trzech kolejnych mężczyzn, szczególnie jeden rzucał się w oczy, zajmował sobą co najmniej tyle miejsca, co dwóch rosłych mężów.
– No, nareszcie! Co wam tak długo zajęło, u kaduka? Chyba nie zaglądaliście „Pod Różę? Koźlarz zmarszczył brwi.
– Gdzieżby tam, szefie odrzekł pokornie chudy, wysoki łapacz, o nieproporcjonalnie długim nosie, zdecydowanie najmłodszy z nich.
– No. A teraz siądnijcie sobie. odparł Koźlarz Gospodarzu, przynieście no tu cały antałek, ale chyżo, chyżo. A tera wyszłoby przedstawić całą drużynę. oznajmił osiłek, wypijając do dna zawartość glinianego kufla. ten tutaj zwie się Nochal, a ten to Klaus, nie znajdziesz silniejszego w całym międzygórzu, następny jest Egon, ten z kolei do łuku ma smykałkę, a ten oto przysadny jegomość ciągnął z uśmiechem Koźlarz to jest Buhaj.
Cała drużyna zasiadła kolejno przy ławie zajmując niezwykle dużo wolnej przestrzeni wzdłuż niej, szczególnie „przysadny jegomość dał poznać towarzyszom, jak bardzo jest przysadny. Cała gromada zaczęła mocno pociągać najpierw ze szklanic, potem prosto z antałka. Jak się okazało, najsilniejszy w całym międzygórzu Klaus miał zdecydowanie najsłabszą głowę i najszybciej osunął się pod stół.
– Chodźmy już Silke burknęła Birka nie chcę, żeby ludzie kojarzyli mnie z tymi idiotami.
Dziewczyna i krasnolud wysunęli się zza stołu, nie chcąc zaprzątać sobie głów, pozbawionymi sensu pożegnaniami.
Była zmęczona. Ale nie na tyle, by nie zauważyć dwóch postaci podążających za nimi po ich wyjściu z gospody. Spojrzała ukradkiem na Silke Varta, ich oczy spotkały się, karzeł mrugnął porozumiewawczo. Dwóch osobników poruszało się bardzo cicho. Krasnolud przyspieszył kroku, Birka zrobiła to samo, chcąc wejść w jedną z licznych, wąskich alejek, odchodzących od głównej drogi. Nie musieli długo szukać, przeszli wzdłuż alejki kilkanaście metrów i tam się zatrzymali. Nie minęło kilka sekund, a zza rogu wysokiego domostwa wyłoniło się dwóch mężczyzn, o potężnej budowie. Byli wysocy, niemalże dwa razy przewyższali wzrostem karzełka. Po lewej stronie każdego z nich zwisały długie, dwuręczne miecze o szerokich klingach, a spod prawego ramienia wystawała rękojeść krótkiej, lekko zagiętej szabli, przewieszonej ukośnie przez plecy, ostrzem do góry.
Birka szybkim płynnym ruchem wyciągnęła swój połyskujący na czarno miecz, Silke Vart odrzucił poły płaszcza i jego ciężki topór niemalże sam wyskoczył zza pasa, normalny człowiek z ledwością utrzymałby go w dwóch rękach, dla krasnoluda nie stanowiło to żadnego problemu, dodatkowo chroniła go mała okrągła tarcza osadzona na długim, ostro zakończonym pręcie, przytroczona do lewego przedramienia.
Dwóch napastników już zmierzało w ich kierunku z obnażonymi mieczami, poruszając się małymi, pewnymi krokami. Gdy przebyli kilka metrów na ich twarze nie padał już cień otaczających ich domostw, od razu dało się zauważyć, że jeden z nich ma na nosie okrągłe okulary, zaś, lewe oko drugiego zakryte było czarną, skórzaną opaską. Zbliżyli się jeszcze o kilka kroków i wtedy się zaczęło.
Dwie pary bez słowa rzuciły się na siebie w tym samym momencie jak dwa dzikie koty. Birka skoczyła w obrocie i ścięła się z okularnikiem, Silke zamłynkował toporem w powietrzu i szybkim, potężnym ciosem od dołu ciął jednookiego, ale ten był diabelnie szybki, błyskawicznym ruchem odskoczył w przeciwną stronę, nie zdołał jednak wyprowadzić właściwego cięcia, bezwładność sprawiła, że musiał się zatrzymać i obrócić, ale było już za późno, krasnolud ciął od góry z dużym rozmachem, napastnik zdołał sparować zabójczy cios, tym razem bezwładność rzuciła krasnoludem, ale ten szybko okręcił się, wywinął toporem odbijając zarazem cios napastnika, co pozwoliło mu znaleźć się tuż przy nim, błyskawicznie ujął topór prawą dłonią, uderzając wolną pięścią prosto w podbródek jednookiego i wykorzystując oszołomienie napastnika ciął, ponownie od góry, topór, nie napotykając przeszkód, wbił się tuż obok szyi aż po obojczyk, dało się słyszeć niewyraźne chrupnięcie.
Tymczasem Birka i okularnik wymieniali cios za ciosem, parując i odbijając kolejne cięcia, okularnik był okrutnie zręczny, ale dwuręczny miecz sprawiał, iż jego ruchy, choć tak szybkie, nie mogły równać się z szybkością Birki, skoczyła ku niemu, zręczną paradą broniąc się przed potężnym ciosem, cięła od góry lecz napastnik niespodziewanie zgiął się unikając ciosu i znalazł się tuż za nią, nim zdążył uderzyć, oboje usłyszeli głośny, gniewny krzyk, to krasnolud szarżował w kierunku okularnika, wywijając toporem, Birka wykorzystując sytuację cięła na ukos, lecz okularnik kolejny raz uniknął ciosu w szybkim piruecie, Silke zamachnął się ale przeciwnik był szybszy, ciął na odlew, trafiając krasnoluda w prawe ramię i wywracając go, Birka cięła z potężnym rozmachem pozwalając odbić cios i nurkując pod prawym bokiem napastnika, szybki obrót, cięcie krótkie, na ukos, samym końcem ostrza wzdłuż pleców, okularnik zachwiał się, cięła jeszcze raz, z prawej, wykonując pełny obrót, trafiła dokładnie pod ucho, krew trysnęła na jej policzek, napastnik zwalił się na ziemię z głuchym stęknięciem, pod jej nogi spadły okulary, zdeptała je szybkim ruchem, roztrzaskując połyskujące na niebiesko szkła.

***
– To byli zawodowcy, rzekła wolno Birka, zawieszając spojrzenie na jakimś, sobie tylko znanym, punkcie na ścianie lazaretu widziałeś te okulary?
– Były warte majątek dla takiego, który zna się na świecidełkach odparł Silke, uśmiechając się pokracznie do opatrującej mu ramię służki.
– Przypadkowego rębajły nie byłoby na nie stać, o nie. Ruchy mieli też nie z gorsza, choć muszę przyznać, że trafiłeś na łatwiejszą przeszkodę, Silke.
– Nie bądź taka szybka, to wszystko dzięki mojemu doświadczeniu, sprawności i, oczywiście, pięknej Mirilii napuszył się krasnolud, głaszcząc pieszczotliwie głownię topora.
– Jaka choroba drzemie w waszym plemieniu, że nadajecie broniom imiona. Ot, siekiera i tyle.
– To nie żadna choroba ani inna dziwaczność, a moja Mirilya to nie żadna siekiera, każdy powinien szanować swoich towarzyszy, a ta oto piękność pomogła mi nie raz i to o wiele lepiej, niżby mógł to uczynić najbardziej oddany kompan. No, ale wracając do tych tam… czy to nie są przypadkiem znajomi twoich znajomych? Dajmy na to z Mortenbergu?
– Też o tym myślałam, Silke, i wiesz co? Pojadę tam i skończę to raz na zawsze.
– Nie rób tego, mała, – zmarszczył brwi krasnolud nie teraz. Poczekaj, sprawa ucichnie…
– Kiedy, Silke, ile jeszcze mam czekać?! Od ponad miesiąca włóczę się po gościńcach. Rzeczywiście, przyjechałam tu, żeby odpocząć, ale sam widzisz, przecież nie będę oglądać się przy każdym zakręcie… Poza tym, ty też się w to wplątałeś, jeszcze ktoś gotów na ciebie się zasadzić, staruszku. uśmiechnęła się smutno.
– Przestań sobie ze mnie żartować obruszył się karzeł starego Silke nikt nie tknie odparł dumnie.
– Wiem. Ale nie chcę już uciekać. Po jutrze jadę do Mortenbergu, postanowione.
Następne dwa dni minęły szybo. Birka wykorzystała je na przygotowania do wyjazdu, odwiedziła też kilku znajomych najemników, wracających z Mortenbergu i od Metzgera, o jego właśnie jej chodziło, zajrzała też na targ ale nie znalazła tam nic godnego uwagi. Jej uwagi.
Dzień poprzedzający jej wyjazd okazał się zaskakująco długi, nawet po pojawieniu się księżyca słońce nie dawało za wygraną, pozostając na nieboskłonie, dwie potęgi, zdałoby się, demonstrowały wzajemnie swoją godność i niewzruszalność, trwało to jakiś czas, napawając niemałym zdumieniem zabobonnych mieszkańców międzygórza. Po długiej walce słońce musiało dać za wygraną, ognista kula powędrowała za horyzont.

*

– Spokojnie, kobyło, nie miotaj się wyrzuciła przez zęby. – spokój! Psia krew!
Od trzech godzin jechała uśpionym gościńcem i nic nie wskazywało na jakiekolwiek zmiany, przez cały ten czas od jej wyjazdu z miasta, ptaki nie przestały śpiewać, czasem tylko zmieniając barwę i natężenie swojego niemilknącego świergotu. Podążała wzdłuż szlaku wraz z napotkanym wozem, których na drodze było nie mało. Obsługę wozu stanowiło trzech ludzi, właściciel brzuchaty jegomość – kupiec, pełniący teraz rolę woźnicy oraz jego dwóch barczystych synów.
– Spokój ! wrzasnęła Birka potrząsając nerwowo wodzami.
– Nie słucha się? spytał z uśmiechem brzuchaty.
– Ano nie, – odparła, niemal krzycząc tępa szkapa. Ruszajże, bo, jak pragnę szczęścia, oddam cię rzeźnikowi!
Klacz wyrównała chód, spoglądając ,jakby z wyrzutem, na dziewczynę.
– No. Aleś uparta.
– Do konia, trzeba mądrze podchodzić włączył się do rozmowy tonem znawcy młodszy kupiecki syn.
– Nie kłap jadaczką Olme! skarcił go ojciec I nie pouczaj, kiedy nie trzeba.
– No właśnie, słuchaj się ojca wypaliła Birka, dziwiąc się sobie, że tak łagodnie potraktowała chłopaka, niejeden bowiem rosły mąż padał już przed nią na kolana skamląc i prosząc o litość, ale młodszy syn kupca miał w sobie coś ciekawego, coś, jakby błysk w oczach, sprawiało wrażenie jak gdyby przez cały czas ze wszystkiego sobie kpił, połączenie beztroski i tajemniczości. To coś ją pociągało.
Jechali tak jeszcze przez jakiś czas, gdy nagle, niespodziewanie, jakby wyrósł spod ziemi pojawił się opasły, długi pień, leżący w poprzek drogi. Podjechali jeszcze kawałek. Teraz Birka wyraźnie widziała ślady po umiejętnych uderzeniach siekiery bądź topora. Zanim jednak zdążyła zareagować, wszystko się zaczęło i potoczyło bardzo szybko. Zza nazbyt, wydawałoby się, gęstych skupisk krzewów wyskoczyły nagle chmary ludzi, noszących przeróżne, kolorowe kubraki. Od początku było wiadomo, że wiedzą co robią i robią to nie pierwszy raz. Rozbójników było bez liku i otaczali wóz ze wszystkich stron. Pierwszy, o dziwo, za miecz złapał Olme, młodszy. Rzucił się na atakujących, wymachując przy tym klingą i tnąc jak szalony, bojowy szał zaraz udzielił się też innym. Podczas gdy brzuchaty kupiec odstraszał napastników, raz po raz trafiając celnie z wyszarpniętej spod kozła kuszy, Birka i dwaj synowie zręcznie parowali ciosy i uderzając w tłum atakujących pokrzepiali się nawzajem. Jednak pomimo początkowej przewagi obrońców wozu, wroga było coraz więcej, na miejsce jednego zabitego wyłaniało się trzech następnych. To wszystko nie wyglądało dobrze. Coraz trudniej było unikać uderzeń a troje wojowników coraz bardziej oddalało się od wozu. W pewnym momencie kilku rzezimieszków wdarło się na wóz i stary kupiec, zrzucony z kozła, zginął zadeptany przez kilku konnych opryszków którzy już zdążyli dołączyć do pieszych towarzyszy. Widząc całe zajście starszy syn rzucił się z krzykiem w stronę wozu, był to jego ostatni uczynek, trafiony kilka razy w prawą pierś, w końcu i on osunął się pod nogi napastników. Birka już wiedziała co trzeba zrobić żeby tylko przebić się na pusty gościniec, żeby tylko się przebić nie dawało spokoju jej myślom. Zdecydowanie zaczęła przedzierać się przez słabiej bronione miejsca w coraz bardziej zacieśniającej się obręczy wroga. Jeszcze kilka metrów, jeszcze tylko kawałek, dwa błyśnięcia klingi, unik, jeszcze jedno cięcie… udało się, wydostała się ze śmiertelnego okręgu, zmusiła konia do ostatniego wysiłku i przechodząc szybko w cwał oddalała się coraz bardziej od niebezpieczeństwa. Ciekawe co z Olme pomyślała wyciskając z wierzchowca ile się da powinien sobie poradzić pocieszała się pędząc przed siebie.

Cięcie, szybkie na ukos i zwykła wibracja, towarzysząca wchodzącej w ciało klindze, obrót, unik.
– Nie! Nie dostaniecie mnie tak łatwo! Psie syny! zdzierał gardło Olwe, próbując dodać sobie otuchy.
Został sam. Nie ma nikogo kto mógłby mu pomóc.
Jeszcze jeden napastnik zwalił się na ziemię bez czucia. Krótki wypad, sztych, następny upadł. I jeszcze jeden. Miecz jest coraz cięższy, kolejny ginie. Nie czując w amoku trzech obficie krwawiących ran, pozwala sobie już tylko parować ciosy, bez nadziei, bez wiary. W pewnym momencie coś potężnie uderza go w tył głowy. To była ziemia. Twarda, ujeżdżona ziemia zakurzonego gościńca. Widocznie jedna z ran okazała cię głębsza od innych. Nie widział już nic, ani złych twarzy uśmiechających się brzydko ani rozbieranego na części wozu ani olbrzymich koron drzew, wyginających się delikatnie na wietrze. Jego ciało pokrył mrok. Mrok, który zakrywa także duszę. I oczy bez życia, bez głębi, bez blasku.