Kto zacz?

– No dobra elfie, wynocha do domu, już zamykam
– Ech, gdzie te czasy, gdy karczmy były zamykane po świcie, szynkarze mieli zawsze miłe słowo dla płacących gości, a kij pod barem dla nie płacących. Gdy w barach pełno było krasnoludów, z którymi picie i wszczynanie burd rosło do miary sztuki. Gdzie pełno było naiwnych dh’oine, którym wystarczało opowiedzieć parę nędznych historyjek o byle czym, a już stawiali ci kolejna kolej… … … No co się tak gapisz, pomożesz mi wstać czy nie … no tak już lepiej. Na czym to ja skończyłem, a już wiem. Ech ci dh’oine opowiesz im o starym elfim skarbie, a już stawiają kolejny dzban wina i rzucają się do kopania. Ech nawet tamte bójki, nie mogą się równać z tymi co są teraz. Wtedy to nie wpadała od razu straż miejska i aresztowała wszystkich obecnych, ale przychodziła i robiła zakłady który z awanturników utrzyma się ostatni na nogach. Ech stare dobre czasy, niestety już nie powrócą i umrą wraz ze mną, elaine deireadh jak mawiają elfy
– Dziękuje za wykład z historii, a teraz wypij ostatnią kolejkę, zapłać i idź do moich chłopaków, pomogą ci dojść do domu

– Brawo, brawo, gdzie się pan nauczył takich fajnych sztuczek?
– Drogie dziecko, to co przed chwilą zrobiłem nie jest sztuczką, tylko najprawdziwszą magią.
– Magią? Kto pana nauczył magii, ciężko było, dłu…
– Spokojnie, wszystko ci opowiem. Magii nauczył mnie jej jeden z wielkich elfich magów, który zwie się Elidran. Pewnego dnia, z powodów o których wolę nie wspominać, zabrał i zamknął mnie w swojej wieży. Dał mi wybór albo będę siedział w wieży i się uczył albo będę siedział w wieży i się nudził. Kiedy wytrzeźwiałem i pomyślałem kilka godzin wybrałem naukę. W chwili, gdy to mówiłem nie wiedziałem jeszcze co mnie czeka. Elidran był bardzo surowym mistrzem, za każdy błąd karał surowo, a że początkowy mag zawsze popełnia dużo błędów, byłem karany bardzo często. Szczegóły pominę, fakt że oprócz magii uczyłem się jeszcze kilku przydatnych rzeczy, takich jak gry na flecie, czy strzelania z łuku. A teraz dziecko muszę iść, bo widzę że zbliża się twój ojciec… Nie martw się posadzicie se nowe drzewa!

Wygląd zewnętrzny

Arialion nosi czarne wełniane spodnie wpuszczone w cholewy czarnych butów, które są opasane rzemieniami nabijanymi srebrnymi blaszkami, na których widnieją geometryczne wzory. Na czarną koszule zakłada ciężkie bordowe szaty z czarnymi rękawami. Jego talię otacza szeroki skórzany pas, na którym wytłoczone są srebrne znaki, do którego przypięty ma skórzany mieszek. Na obu nadgarstkach nosi podbite skórą srebrne obręcze, które również ozdobione są osobliwymi symbolami. Ramiona okrywa wspaniała peleryna, która utkana jest po części ze srebrnych nici.

Pamiętnik

      Nazywam się Arialion Aenyewedd i pochodzę z Gór Sinych. Urodziłem się w rodzinie szlacheckiej o nie zbyt dużych wpływach, ale za to moi rodzice byli całkiem nie zwykłymi elfami. Endriandil, mój ojciec, był czarodziejem, a matka, Ioane, jedną z łuczniczek pilnujących naszej osady w górach. Mam tez młodszą siostrę, Cailin, która świetnie strzela z łuku i dała się porwać hasłom powstańców i wstąpiła do scoia’teal. Bardzo szybko zaczęła przewodzić jednej z band scoia’teal. Od kiedy opuściłem rodzinny dom, nie mam znaku życia od niej, ale o tym później.
      Teraz parę słów o mojej młodości. Byłem dobrym elfem, póki nie ukończyłem dwudziestu kilku lat. W tym czasie uczyłem się podstawowych rzecz takich jak: strzelanie z łuku, skradanie się, życie w lesie, szacunek dla przyrody, jazdy konnej i wiele innych rzeczy. Ale wszystko zmieniło się pewnego dnia, kiedy pierwszy raz zaszłem do karczmy. Od razu tam mi się spodobało. Urzekła mnie atmosfera tej karczmy. A trzeba czytającemu wiedzieć, że nie była to zwykła karczma jakich teraz wiele, ale karczma w której przebywali wszyscy ludzie i nieludzie, wszyscy razem pili, ludzie z nie ludziami, i co najważniejsze były tam krasnoludy, którzy nawet najgorszą imprezę potrafili przemienić w wielką popijawę. Szybko się tam zaaklimatyzowałem i byłem tam częstym gościem. Pieniędzy na napitek nigdy mi nie brakowało ponieważ zawsze udawało mi się naciągnąć jakiegoś dh’oine na kufel piwa. Tak upłynęło blisko 60 lat mojego życia. Żadne tłumaczenia, groźby czy prośby nie były w stanie mnie odciągnąć od karczmy… do czasu.
      Pewnego dnia wracałem jak zwykle z karczmy, uznałem, że do domu nie dojdę i położyłem się gdzieś w krzakach. Po jakimś czasie obudziłem się i jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast ujrzeć piękno przyrody o poranku, widziałem tylko kamienne ściany. To co se wtedy pomyślałem nie nadaje się niestety do napisania w tym pamiętniku. Gdy tylko minął pierwszy szok rozejrzałem się uważnie po pomieszczeniu. To co zobaczyłem nie zachwyciło mnie za bardzo. Pomieszczenie było urządzone bardzo skromnie: nędzne łóżko, drewniany stół i pochodnia oprócz tego były jeszcze grube drewniane drzwi i zakratowane okno. W kącie zauważyłem wiadro z wodą, więc czym prędzej rzuciłem się do niego, aby ugasić pragnienie. Następnie położyłem się spać. Obudziło mnie jakieś szturchnięcie, otworzyłem oczy i zobaczyłem elfa, który bywał czasami u nas w domu i rozmawiał z moim ojcem. Otworzyłem usta i chciałem zacząć zadawać pytania, ale okazało się, że nie mogę wydać z siebie głosu. Elf uśmiechnął się, usiadł na stole, czekał chwilę i w końcu zaczął mówić:
– Nazywam się Elidran, jestem twoim nowym mistrzem … (w tej chwili zacząłem się szarpać i próbować wydać z siebie jakikolwiek dźwięk) Spokojnie, nie będziesz mógł mówić jeszcze przez kilka minut, a jeśli zaczniesz szarpać się mocniej, znam kilka sposobów, aby cię uspokoić. Teraz dam ci wybór albo będziesz siedział w mojej wieży kilka lat i uczył się wielkiej sztuki jaką jest magia albo będziesz siedział w mojej wieży kilka lat i nic nie robił. Dam ci teraz kilka godzin na zastanowienie.
      Wyszedł. Na sercu poczułem niesamowitą ulgę. Usiadłem na łóżku. Zacząłem gorączkowo myśleć, po krótkiej chwili odzyskałem zdolność mówienia i słowa które wtedy wypowiedziałem znowu nie nadają się do napisania w pamiętniku, który mogą kiedyś przeczytać młode elfy. Po długich zastanowieniach i wypowiedzeniu wielu niecenzuralnych słów powziąłem decyzję. Położyłem się spać.
      Znów obudziło mnie to samo co poprzednio. Elidran z ironicznym uśmiechem na ustach zapytał:
– I co postanowiłeś Arialionie?
– Z mnogości opcji jakie mi dałeś, wybrałem naukę.
– Świetnie, od jutra zaczynamy.
      I to był koniec rozmowy, która zaważyła na całe moje życie.
      W czasie nauki jeszcze wiele razy zastanawiałem się czy dobrze wybrałem, czy nie lepiej zamiast siedzieć nad starymi książkami siedzieć w celi wspominając lepsze czasy. No cóż chwil w których miałem czas na zastanowienie nie było znowu tak dużo, więc zbytnio się swoim wyborem nie przejmowałem.
      Moja nauka obejmowała nie tylko magie, ale jeszcze wiele innych spraw np. doskonaleniu umiejętności strzeleckich, uczenie się gry na flecie, podejścia do życia oraz pokory. Przyznaje się bez bicia, że podczas nauki dwóch ostatnich umiejętności nie uważałem za bardzo.
      Pragnę wspomnieć co nieco o metodach wychowawczych Elidrana. Elidran był dobrym, uczciwym i bardzo surowym nauczycielem. Przez pierwsze 20 lat nie miałem prawie żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Od czasu do czasu ktoś podszedł do wieży lub do mistrza przyszedł jakiś posłaniec. To jedna z kar. Czarodziej na początku karał mnie za wszystkie, nawet najmniejsze błędy. Dopiero później nabierał do mnie zaufania i pozwalał mi popełniać drobne błędy. Jedną z moich najbardziej znienawidzonych kar było zostawienie mnie, na kilka godzin, samego w pokoju, w którym był pełen dzban najlepszego wina i kazanie wypić małego kubka tegoż wina, ale zabronienie ruszenia choćby kropli więcej. Ja który potrafiłem wypić 2 dzbany takiego wina miałem zadowolić się jednym marnym kubkiem ! Ten który tego nie przeszedł nigdy nie dowie się co to za uczucie (ech, Kennet przeszedłby tą próbę bez problemu, ale o tym później). O innych karach wolę nie wspominać, po co przypominać se takie smutne sprawy.
      Co by nie było zżyłem się bardzo z moim mistrzem i zacząłem znosić wszystko z pokorą. Kiedy uznałem, że już wystarczająco wiele wycierpiałem postanowiłem zadać mistrzowi kilka pytań. Dowiedziałem się wtedy, skąd się wziąłem w jego wieży i kilku innych ciekawych spraw. Otóż Elidran znalazł mnie śpiącego w krzakach, a jako dobry przyjaciel mojego ojca postanowił zabrać mnie do swojego domu. Jak się okazało wiedział o moim zachowaniu, ale nie wiedział, że bywam w karczmie codziennie. Postanowił to ukrócić, pomóc mi i mojemu ojcu. Poszedł od razu do Endriandila i wyjawił mu swój pomysł. Ojciec po krótkim zastanowieniu zaakceptował jego propozycję i tak się zaczęła moja droga przez mękę… Będę im za to dziękował do końca mojego życia.
      Kiedy minęło 20 lat od mojego uwięzienia, mistrz pozwolił mi w końcu wyjść na zewnątrz. Pobiegłem od razu do mojego rodzinnego domu, tam przywitałem się ze wszystkimi i podziękowałem ojcu za to co zrobił. W domu spędziłem tydzień. W tym czasie dużo rozmawiałem z rodzicami, robiłem długie piesze wycieczki razem z siostrą oraz odwiedzałem wszystkich znajomych. Tak mi minął pierwszy tydzień wolności po 20 latach. Kiedy minął tydzień powróciłem do wieży, gdzie znowu zaczęła się nauka, ale od teraz coraz częściej mogłem wychodzić na zewnątrz.
      Tak wszystko trwało aż do 94 roku mojego życia. Wtedy to Cailin wyprowadziła się z domu i wstąpiła do wiewiórek. Nie pochwalałem jej wyboru, ale to jej życie i nikt nie mógł jej powstrzymać, nawet jej właśni rodzice. Nie mogłem jej powstrzymać więc postanowiłem ją wspomagać. Przy drobnej pomocy mojego mistrza od czasu do czasu dostarczałem im jedzenia i broń. Jak zwykle wszystko szło dobrze do czasu. Po okresie około dwóch lat, gdy po jednej z akcji hanzy mojej siostry, na drogach zaczęły pojawiać się patrole. Ja o niczym nie wiedziałem, więc jak zwykle wziąłem wóz z końmi, zapakowałem jedzenie i wyruszyłem do siostry. Przejechałem już jakieś 3/4 trasy, gdy nagle na drodze zauważyłem tuman kurzu. Myślałem, że to jacyś gońcy spieszą z posłannictwem więc się nie przejąłem tym za bardzo i jak się okazało to był kolejny błąd w moim życiu (ten jeszcze nie był najgorszy). To nie byli gońcy, ale patrol który szukał scoia’teal. Trzeba wam wiedzieć, że ludzie lub nieludzie, którzy pomagają wiewiórką karani są z taką samą surowością. Konnych było kilkunastu, więc nie miałem żadnych szans ucieczki. Jechałem dalej mając cichą nadzieję, że mnie ominą. No cóż, każdy ma prawo do kilku pomyłek jednego dnia. Nie ominęli mnie, co więcej na mój widok wyciągnęli miecze i otoczyli mnie. Zaczęli bardzo szybko zadawać pytania i dobierać się do wozu. Udawałem, że nie znam wspólnej i grałem na zwłokę, czekając na cud. Jako, że piszę ten pamiętnik, musicie wnioskować, że cud nadszedł i macie rację. W ciągu jednej chwili widziałem jak 10 konnych spada, ze strzałą w szyi. Nim reszta otrząsnęła się z szoku, dosięgły ich następne strzały i jeden magiczny pocisk stworzony przeze mnie. Żaden dh’oine nie uszedł żywy z tej zasadzki. Jak się okazało była to hanza mojej siostry, która postanowiła wyjść mi na spotkanie i uprzedzić o niebezpieczeństwie. Przekazałem im jedzenie i jak najszybciej wróciłem do wieży Elidrana.
      Po tym wydarzeniu postanowiłem przez kilka dni nie wychylać nosa z wieży. Nie minął tydzień, a przybiegł do mnie posłaniec od mojej siostry z wiadomością, że w najbliższych wioskach porozwieszane są listy gończe ze mną. Powiedział także, że czeka na mnie, żeby zaprowadzić mnie do siostry. Porozmawiałem z mistrzem, który doradził mi ucieczkę z kraju lub wstąpienie do scoia’teal. Po konsultacji z rodzicami oraz rozmowie z mistrzem postanowiłem uciec z kraju. Od rodziców i mistrza dostałem na drogę: pieniądze, plecak z wyposażeniem, sztylet oraz magiczny medalion. Poszedłem z posłańcem do siostry. Pożegnanie było długie i nie będę go opisywał, ale ważne jest, że na pamiątkę dostałem dwie najdroższe mi rzeczy: dwie srebrne bransolety.
      Pragnę was poinformować, że to nie są zwykłe bransolety, ale bransolety , gdzie na stronie wewnętrznej wyryty jest mój herb. Jak powiedziała mi siostra, bransolety te, będą upoważniały mnie do przejścia przez wszystkie tereny opanowane przez wiewiórki. A więc są to przedmioty wielkiej wartości tak duchowej jak i fizycznej.
      Podziękowałem Cailin za ten prezent i poszedłem za przewodnikiem, który wyprowadził mnie po za granicę doliny Dol Blathann. Mam nadzieję, że niedługo znów ujrzę moje rodzinne strony.

      Tak kończy się okres mojej młodości. Mimo, że mam już 96 lat nie wiedziałem za bardzo co to prawdziwe życie. Dopiero ta podróż w samotności pomogła mi wydorośleć.

      Nie pamiętam jak poznałem tych osobników. W chwili gdy piszę ten pamiętnik, nie wiem nawet czy gdy ich zobaczyłem nie należało uciekać w przeciwnym kierunku. No cóż, gadanie nic nie pomoże, spotkałem, poznałem, a jednego nawet polubiłem. Nie będę nikogo trzymał w tajemnicy. Podczas swojej podróży poznałem Brissa i Kenneta jakiegoś tam, herbu też jakiegoś tam, podobno szlachcic.
      Briss, no cóż to nie jest zwykły człowiek, jeżeli w ogóle można go tak nazwać. Jest wiedźminem i więcej komentarzy chyba nie trzeba. Jeszcze jedno, wcześniej wspomniałem, że jednego z tej dwójki polubiłem, żeby nie było niedomówień, mówiłem o Brissie.
      Kennet, dh’oine. Ech, kiedy słyszę te imię od razu mi się humor poprawia. Podobno jest szlachcicem, ale w chwili, gdy go poznałem nie miał nigdzie naszytego swojego herbu, miał mało pieniędzy, nie miał konia, kurna co ja mówię, on nawet konno nie potrafił jeździć. Nie ukrywam jestem pod wielkim wrażeniem ludzkich szlachciców. Bycie dh’oine jeszcze mógłbym zrozumieć, w końcu to nie jego wina, ale on jest wyznawcą Krev’a i z tego co wiem z własnego wyboru. Jak pewnie wiecie krevowcy nie za bardzo się lubią z magami, a poza tym jakoś tak nie mogę polubić Kenneta. No więc od kiedy poznałem Kenneta zacząłem robić mu jakieś psikusy, niestety ostatnio nie przychodzi mi nic do głowy, co by nie zabiło Kenneta lub nie spowodowałoby szału u niego. Jest jeszcze jeden powód przez które nie przepadam za bardzo za Kennetem, a mianowicie on, cholera, nie pije w ogóle alkoholu, a jak mówi staro krasnoludzie przysłowie: „kto nie pije ten kabluje”.

      No więc z Brissem i Kennetem znaleźliśmy się na trakcie prowadzącym do Mariboru. Podróż jak zwykłe się nam dłużyła, szczególnie, że była już późna jesień, co powodowało małą ilość podróżników na traktach i przenikliwy chłód, który nam doskwierał. Jechaliśmy tak pół dnia, aż na drodze zauważyliśmy jakiegoś człowieka. Nie martwiąc się o nic podeszliśmy bliżej. Wyglądał na zwykłego podróżnika jakich wiele na trakcję. Gdy podeszliśmy blisko niego kazał nam się zatrzymać, co też uczyniliśmy. Potem zaczął mówić, że jest jakimś zbójem, który rabuje bogatych i oddaję biednym. Myśleliśmy już o rzuceniu się na niego, ale zauważyliśmy w lesie pełno łuczników. Herszt bandytów przedstawił się jako Janass. Kazał nam oddać mieszki, co zrobiliśmy nie zwłocznie. Wziął nasze mieszki i zaczął ważyć je w rękach. Nagle powiedział coś co nas bardzo zdziwiło:
– Nie jesteście zbyt majętni, więc nie będę was ograbiał, w zamian za przykrości, które was spotkały zapraszam was na ucztę.
      Woleliśmy nie ryzykować i przyjęliśmy jego zaproszenie. Zawiązał nam oczy i poprowadził jakimiś leśnymi ścieżkami. W końcu zdjęto nam opaski i naszym oczom ukazał się mały obóz, który przygotowywał się do jakiejś uczty. Siedliśmy przy stole i wymieniliśmy kilka zdań między sobą, za nim zaczęto znosić jadło i napitek. Zaczęliśmy jeść, ale robiliśmy to bardzo powściągliwie. Nagle podszedł do nas człowiek powiedział nam, że nie powinniśmy tu zostawać (czego domyślaliśmy się wcześniej) i chce z nami porozmawiać w ustronnym miejscu. Podał nam informację jak dojść na polanę i wymknął się cichcem. Poczekaliśmy kilkanaście minut i też po cichu się wymknęliśmy. Gdy doszliśmy na miejsce spotkania, zobaczyliśmy tego człowieka, co poprzednio. Przedstawił się jako Kuśtyk. Opowiedział nam o porwaniu swojej córki i poprosił nas o pomoc, Kennet zgodził się bez zastanowienia (co zresztą robi wiele razy), więc nie chcąc być gorszym od niego też się zgodziłem. Córka Kuśtyka została podobno porwana przez jakiegoś potwora, który mieszka w grocie, więc po dojściu do wioski Kuśtyka, której był sołtysem i przespaniu nocy wyruszyliśmy do tejże właśnie groty.
      Kiedy doszliśmy naszym oczom ukazała się zwykła dziura w zwartej formacji skalnej, co ja gadam, źle ze mną, no zobaczyliśmy jaskinie. Żadnych kości, śladów, niczego co mogłoby wskazywać na obecność jakiegokolwiek potwora. Zaczęliśmy powoli zbliżać się do wejścia. Nie martwiłem się tym, że może tu być jakikolwiek potwór, bo by zostawił jakieś ślady więc szedłem spokojnie. Jednak kiedy podeszliśmy do wejścia poczuliśmy okropny smród. Ochota do wejścia przeszła mi natychmiastowo. Na szczęście drużynowy wiedźmiń nie miał takich oporów, co więcej zabronił komu kolwiek wchodzić za nim. Twierdził, że to niby sprawa między nim a potworami czy coś takiego. Wszedł. Po kilku chwilach usłyszeliśmy jakiś wrzask człowieka. Pomyślałem sobie, że pewnie straciliśmy wiedźmina, ale okazało się, że jest inaczej. Zobaczyliśmy wychodzącego wiedźmina, który przewiesił sobie cos przez bark. Okazało się, że jest to pół elf ubrany w skórę jakiegoś potwora. Nie namyślając się długo zacząłem go opatrywać, a Briss opowiedział szybko co się wydarzyło. Streszczając, Briss wszedł, pół elf rzucił się na niego, a on go ciach mieczem przez tors, pół elf miał szczęście, bo Brissowi coś nie wyszło i jeszcze żył. Kiedy byłem zajęty opatrywaniem na polanę przed jaskinią weszła jakaś młoda dziewczyna. Kiedy zobaczyła rannego elfa (upraszczam bo jestem leniwy z natury) rzuciła się do niego i zaczęła lamentować. Kiedy już wytłumaczyliśmy jej, że ten elf przeżyje, uspokoiła się i byliśmy się w stanie czegoś dowiedzieć…

W tym miejscu pamiętnik niestety się urywa…