Ruiny (poprawiona wersja)
Kontynuacja przygód Ettariel i Caleba
     Słońce prażyło niemiłosiernie. Ludzie mieszkający w miastach chowali się w chłodnych domach. Jednak ci dwoje na trakcie nie przejmowało się upałem. Szli keadweńskim traktem. Drzewa rzucały przyjemny cień, więc promienie nie przeszkadzały zbytnio wędrowcom. Byli to elfka Ettariel i krasnolud Caleb. Od kilku dni szli razem, bez celu. Nie mówili prawie wcale, bowiem uważali to za zbędne. W końcu o ileż przyjemniejsze jest słuchanie świergotu ptaków i szumu drzew. Dokładnie cztery dni wcześniej pokonali zielonego smoka. Trupa jednak zostawili za sobą. Na pamiątkę tego wspólnego zwycięstwa zabrali tylko po kilka pazurów. Nie zależało im na sławie ani na bogactwie. Myśli ich zaprzątnięte były przygodami, które dopiero ich czekały. Oboje poświęcili wszystko dla wędrówki i przygód. Ettariel zresztą niewiele miała do poświęcenia. Rodzice byli jej zupełnie obcy, przyjaciół wśród elfów nie miała. Caleb zaś był sierotą, rodziców nie pamiętał, a od dziecka wmawiano mu, że sensem jego życia jest walka i przygoda.
     Zostawili za sobą Likselę i wędrowali na północ traktem. Pod wieczór, gdy słońce miało się już ku zachodowi, Ettariel rzekła:
– Sprzykrzyła mi się podróż bez celu. Musimy wybrać miejsce, gdzie pójdziemy, bo inaczej dotrzemy wkrótce na kraniec świata.
– Zgadzam się z tobą. Myślałem o tym już wcześniej, alem nie miał odwagi się przyznać. Znasz może tę okolicę? – powiedział Caleb.
– Oczywista, że nie. Los mnie tu przygnał. Od chłopów wywiedziałam się, że do Keadwen dotarłam. Jednak słyszałam o ruinach Shaerrawedd. O ile dobrze się orientuję, to był zamek czy twierdza należąca do nas, do elfów, do Starszego Ludu… – Caleb spojrzał w niebo. Musiał się przyzwyczaić do przebłysków zachwytu nad swoją rasą u Ettariel. – Możemy tam skierować swe kroki.
– Na to mogę przystać, acz niechętnie. To dla mnie zupełnie obce miejsce, w dodatku należące do elfów, które nienawidzą mej rasy.
– Czyżbyś się bardziej obawiał o własną rzyć, niż chciał zasmakować kolejnych przygód? – zapytała elfka z niedowierzaniem.
– Nie, lecz, bacz na to, chyba nikt nie chciałby gadać z kimś, kto aż płonie z nienawiści do niego…
– Wątpię, czy ty byś gadał. – zaśmiała się Ettariel. – Za ciebie zazwyczaj przemawia twój topór.
– Cóż więc poczniemy? Idziemy pozwiedzać Shaerrawedd?
– Tak, skoro i ty się na to zapatrujesz.
     Tak więc następnego ranka, przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca, gdy w odległym Ard Carraigh zapiał pierwszy kur, ruszyli w drogę. Według niedokładnych obliczeń elfki do ruin mieli dotrzeć jeszcze tego dnia przed wieczorem. Wędrowali więc, nie dając sobie czasu na wypoczynek. Nie odzywali się, bo i po co? Szli, wsłuchani w ciszę, która ich otaczała. Dopiero po południu zrobili sobie przerwę. Zatrzymali się na polanie, z której widać było trakt. Znaleźli ją przez przypadek, kiedy szukali czegoś do jedzenia. Zebrali jedynie garść czy dwie poziomek, ale to, oczywiście, nie zaspokoiło ich głodu.
– Czekaj tu. Spróbuję coś upolować, bo z głodu umieram. – rzekł Caleb i ruszył w las.
     Elfka tymczasem przysiadła na mchu i odpłynęła myślami w swój świat marzeń. Nie wiedziała, jak długo tak siedziała, gdy nagle z zamyślenia wyrwał ją tętent kopyt. Skryła się za pniem dębu i zaczęła obserwować trakt. Niepokojący odgłos zdawał się przybliżać. Wtem zobaczyła ich. Kilkunastu jeźdźców, których rasy nie zdążyła stwierdzić, cwałowało w stronę, w którą podążali i oni, Ettariel i Caleb. Uzbrojeni byli w miecze i łuki, a ich twarze skryte były pod obszernymi kapturami. Zniknęli za zakrętem, ale elfka wciąż patrzyła w ślad za nimi zafascynowana.
     Minęło kilka chwil, gdy usłyszała za sobą trzask łamanych gałęzi. Odwróciła się i ujrzała Caleba, niosącego na plecach upolowaną sarnę. Pod pachą trzymał kuszę. Ettariel postanowiła, że na razie nie powie mu o tym, co widziała. Uśmiechnęła się i pomogła mu przygotować sarnę do pieczenia.
     Nie upłynęła nawet godzina, gdy zdejmowali już z własnoręcznie zrobionego rusztu skwierczące pieczyste. Posilili się i ruszyli w dalszą drogę. Tak złapał ich zmierzch. Ułożyli się tuż przy trakcie na rozłożonych płaszczach. Szybko zasnęli spokojnym, acz czujnym snem.
     O świecie znów skierowali swe kroki na północ. Ettariel wciąż myślała o jeźdźcach, których widziała poprzedniego dnia. Wydawało jej się, że były wśród nich krasnoludy, bowiem niektórzy z nich byli niżsi i masywniejsi od reszty.
     Około południa zobaczyli ścieżkę na wschód. Na suchej ziemi widać było wyraźne ślady kopyt. Elfka już wiedziała, którędy muszą iść, by dotrzeć do ruin. Czuła, że owych kilkunastu konnych też zmierzało do Shaerrawedd. Zboczyli więc z traktu i ruszyli dróżką w las. Drzewa rosły coraz gęściej. Caleb dziwił się decyzji Ettariel, jednak nie powiedział ani słowa. Ufał jej zmysłowi orientacji.
     Pod wieczór, kiedy to słońce chyliło się już ku zachodowi, musieli przedrzeć się przez straszny gąszcz cierni. Nie było to zbyt trudne, gdyż ktoś, kto przechodził tędy wcześniej, wysiekał większość gałęzi, które mogłyby przeszkadzać. Elfka doskonale wiedziała, kto…
     Nagle ich oczom ukazał się przecudno widok: oto przed nimi wznosiły się ruiny zamku, zapewne pięknego w latach swej świetności. Zaniemówili, lecz po chwili, onieśmieleni urokiem tego miejsca, ruszyli dalej. Minęli mury i stanęli na dziedzińcu. Niewiele zostało z dawnego zamku zbudowanego przez elfy.
     Byli potwornie zmęczeni całodzienną wędrówką, dlatego Ettariel zaproponowała:
– Calebie, może przenocujemy wśród tych ruin?
– Tak, dobrze żeś wymyśliła.
     Tak więc rozłożyli płaszcze pod pozostałościami ściany i po chwili spali już twardym snem. Nie było im dane jednak długo cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem.
     Obudzili się, słysząc odgłosy kroków tuż przy sobie. Zerwali się na równe nogi, gdyż ze wszystkich stron otaczały ich zakapturzone postaci z mieczami. Chwycili za broń, jednak nikt nikogo nie atakował. Po chwili jeden z obcych wysunął się kilka kroków naprzód i odrzucił kaptur. Był elfem, to nie ulegało żadnej wątpliwości, w dodatku bardzo urodziwym, co nie umknęło uwadze Ettariel.
– Co tu robicie? – zapytał groźnie.
– Nocujemy. – odpowiedziała hardo elfka.
     Caleb zaś nie tracił czasu na jakieś głupie rozmowy, od razu głośno stwierdził:
– I będziemy tu spali do rana, czy się wam to podoba, czy też nie.
– Nie. Nie podoba nam się to, ale cóż… Wynoście się stąd, póki jeszcze macie czas.
     Na te słowa Caleb splunął mu pod nogi i oparł się na trzonie topora. Elf dał szybko znak dwóm zakapturzonym, wyższemu i niższemu. Rzucili się oni na Ettariel i Caleba. Możliwe, że potrafili walczyć, ale cóż z tego, jeśli za chwile oboje leżeli przygwożdżeni do ziemi z mieczem i toporem przyłożonymi do gardeł? Już dwie kolejne zakapturzone postaci miały ruszyć do boju, kiedy przywódca uspokoił ich ruchem ręki. – Nazywają mnie Sanvil. Widzę, że sztuka fechtunku nie jest wam obca, przeto wyciągam do was dłoń na znak pokoju. Spróbujemy od nowa rozpocząć naszą znajomość.
     Ettariel spojrzała na Caleba, Caleb spojrzał na Ettariel i powoli obydwoje odjęli broń od gardeł przeciwników. Wyprostowali się i patrzyli wyczekująco na Sanvila.- Chłopcy, zdejmijcie kaptury, jak i ja. – Elf zwrócił się do kompanów.
     ,,Chłopcy” zrobili, co im kazał. Ettariel nie myliła się: banda składała się tylko i wyłącznie z elfów i krasnoludów.
– Jak widzę, mamy do czynienia z komandem… – rzekła elfka.
– Jesteś wyjątkowo bystra. Tak, jesteśmy komandem. Wiecie już zatem kim jestem, jednak ja nie wiem nic o was.
– A niby co chcesz wiedzieć? – prychnął Caleb.
– Choćby to, jak się nazywacie.
– Mnie nazywają Ettariel, mój kompan zwie się Caleb. Jesteśmy wolni i podróżujemy bez celu.
– Ettariel podała troszkę przestarzałe informacje. – Chcesz wiedzieć coś jeszcze?
– Tyle mi wystarczy. Czy zechcecie przyłączyć się do biesiady?
     Dopiero teraz wędrowcy dostrzegli płonące w innej części dziedzińca ognisko, a na nim skwierczące pieczyste. Przypomniało im się, iż ostatnio jedli poprzedniego popołudnia, więc ochoczo przyjęli zaproszenie. Przy uczcie Sanvil opowiadał zabawne historie i anegdoty. W pewnym momencie, kiedy rozmowa zeszła na temat walki, wyzwał on Ettariel na pojedynek tylko na próbę sił. Ta zgodziła się, bowiem jeśliby odmówiła, mogłaby zostać uznana za tchórza.
     Tak więc przeciwnicy ustawili się naprzeciwko siebie z wyciągniętymi mieczami. Na znak dany przez jednego z krasnoludów Sanvila, pojedynek się rozpoczął. Elfka ze zdumieniem stwierdziła, że jej przeciwnik jest o wiele silniejszy niż by się tego mogła spodziewać. Nie traciła jednak pewności siebie i walczyła z zaciekłą miną. Nocną ciszą niósł się dźwięk uderzania metalu o metal. Caleb i inni obserwujący niewiele mogli zobaczyć, bowiem walczące elfy poruszały się z zadziwiająca prędkością.
W pewnym momencie Ettariel poczuła, że słabnie, lecz dostrzegła też zmęczenie w Sanvilu. Walczyła więc dalej. Nagle ich miecze skrzyżowały się i znieruchomiały, tak samo, jak oni. Podszedł do nich krasnolud, który dawał im przedtem znak.
– Zaprzestańcie. Nikt nie wygra tego pojedynku. Walczycie z równa mocą, precyzją i zwinnością, więc nie ma sensu kontynuować.
     Elfka spojrzała w oczy elfa i roześmiała się. Po chwili on też zaczął się śmiać. Podali sobie ręce i schowali miecze do pochew. Wrócili do reszty towarzystwa i rozmawiali wesoło dalej. Caleb był chyba pod wrażeniem szybkości, z jaką toczył się pojedynek, albowiem wytrzeszczał oczy w kierunku Ettariel i nie odzywał się prawie wcale.
     W pewnym momencie Sanvil zaproponował:
– Zastanawiam się, czy nie chcielibyście dołączyć do naszego komanda… Walczylibyśmy razem przeciwko tym, którzy nas nienawidzą i których my nienawidzimy. Z ludźmi. Co wy na to?
– Daruj, Sanvilu, ale jak już mówiłam, jesteśmy samotnikami i nie potrafimy żyć w większej grupie. To dla nas ograniczenie, a my kochamy wolność. Nasza odpowiedź brzmi zatem nie…
– A już miałam nadzieję, że przystanę być jedyną kobietą w komandzie… – odezwał się ktoś z tyłu.
– Witaj, Melisso. Dobrze, że już wróciłaś. Pozwól, że przedstawię ci Ettariel i Caleba. – rzekł Sanvil, po czym zwrócił się do nich. – To jest Melissa, moja siostra. Zabawiła dłużej w mieście, w Ard Carraigh.
– Witaj. – przywitali się wszyscy troje.
– Zamierzacie zostać w tych ruinach dłużej? – spytał, przerywając niezręczne milczenie Sanvil.
– Nie, jutro rano wyruszamy dalszą wędrówkę. W razie niebezpieczeństwa grożącego wam możecie kogoś wysłać za nami, a na pewno przybędziemy.
– Tego samego wy możecie spodziewać się od nas. Zawsze znajdziecie nas tu, w Shaerrawedd. Jeśli będziecie potrzebować pomocy, gnajcie tu. – elf rozpromienił się, że ta znajomość ma szanse przetrwać.
     W głębi duszy miał nadzieję, że za kilka lat, gdy Ettariel i Caleb nieco się ustatkują, dołączą do komanda. Zainteresował się bowiem tą niezwykłą parą, która nie zważając na przyjęte stereotypy i zasady podróżuje razem i jest ze sobą tak zgodna i zgrana.
– Mówią, że znają się od kilku dni, a sprawiają wrażenie jakoby znali się od urodzenia. Obydwoje są zresztą bardzo małomówni, więc nie wyobrażam sobie, że przez te kilka dni rozmawiali na tyle, by poznali się dokładniej. Ta dwójka porozumiewa się ze sobą bez słów, im wystarczą dwa spojrzenia i już wiedzą, jakie plany ma drugie… – dumał Sanvil.
     Nie zdawał sobie nawet sprawy, ile z tego, co myślał jest prawdą. Rzeczywiście istniała pomiędzy Ettariel a Calebem jakaś więź, dzięki której rozumieli się bez słów. Rzeczywiście wiedzieli o sobie wiele, choć prawie ze sobą nie rozmawiali. Dowiadywali się o sobie wielu rzeczy dzięki wzajemnym obserwacjom. Patrzyli, jak drugie reaguje na niebezpieczeństwo, jak na piękno natury, co wzbudza w nich strach… I to dostarczało im wielkiej wiedzy o kompanie.
~~~~~~~0~~~~~~~
     Czy więź między Ettariel a Calebem rzeczywiście istnieje, zdecydujcie sami. W mojej głowie rodzą się wciąż nowe pomysły, więc jeśli ta wersja opowiadania spełni Wasze wymogi, będę pisała dalej. Jeśli nie, trudno, w takim wypadku spróbuję znowu za parę lat.
No to się trochę poczepiam :). Jak pisze „poprawiony”, to wymagam faktycznie poprawionego tekstu.
Kilka uwag do pierwszego akapitu:
„Jednak ci dwoje na trakcie nie przejmowało się upałem.” – tych dwoje
„Nie mówili prawie wcale, bowiem uważali to za zbędne.” – tzn. niemowy z nich były? Lepiej byłoby „nie rozmawiali” zamiast „nie mówili”.
„Myśli ich zaprzątnięte były przygodami, które dopiero ich czekały.” – typowy przykład za dużej ilości zaimków („ich”).
Więcej nie czytam i nie sprawdzam 🙂 z nadzieją, że dalej jest lepiej. Niestety pierwszy akapit językowo kuleje.
daj spokoj nie ma co tego poprawiac, to opowiadanie jest gniotowate jako calosc, poprawienie jakiegos technicznego bledu nic tu nie da
napisz cos nowego, cos porzadnego nie naiwnego, a nie bedziesz meczyc jedno i to samo
Gaweł wyjąłeś mi to z ust… taka jest naga prawda (czyli prawda stripizerka:):):)
Napiszę moją intepretacje jednego akapitu „Zabije was!
– Nie! Zdejmij kaptur!
– Jak się nazywacje?
– Caleb i Etariel
– A, to siadjacie i pijcie, mój dom jest teraz waszym domem”
lekkie przegięcie, to tyle
macia racje… powinnam napisac cos nowego. i tak wlasnie zrobie, ale niezbyt szybko, bo ostatnio nie mam ,,natchnienia” ;p
dzia za komenty