Długa Zima
(Opowiadanie to zacząłem układać w myślach będąc pełnym złości, żalu, smutku, i cierpienia. Skończyłem je będąc pełnym radości, i nadziei)

Gors Velen nie przypadło mu do gustu. Nie przypadł mu do gustu brudny śnieg wymieszany z końskimi, i nie tylko, nawozem i szczynami. Nie przypadł mu do gustu wszechobecny hałas i tłok. Nie przypadły mu do gustu ceny w oberży ani pokój, w którym spał. A teraz nie przypadł mu do gustu zimny gulasz, który zaserwował mu gruby, łysy oberżysta, mrucząc coś pod nosem i rzucając mu nienawistne spojrzenia, po czym wrócił do kuchni. Wszystko to sprawiało, że Coen już nie lubił Gors Velen. Znudzony i zły mieszał leniwie drewnianą łyżką po dnie talerza, kiedy coś wyrwało go z zamyślenia. Był to cichy, wstrzymywany, dziecięcy płacz. Wstał powoli i nastawił uszu. Płacz dobiegał z kuchni, wydawało mu się, że słyszy też ciche przekleństwa. Ruszył powoli do kuchni i cicho otworzył drewniane drzwi. Zawiasy musiały być niedawno smarowane, bo nawet nie skrzypnęły. W kuchni na stole naprzeciwko drzwi siedziała może dwunasto-trzysnasto letnia rozebrana dziewczynka, z wykrzywiona i czerwoną twarzą od płaczu, cicho pochlipując, rękami zasłaniając nagie piersi. A karczmarz bez najmniejszych skrupułów wodził lewą ręką miedzy jej nagimi udami, prawą zaś miał w okolicach własnego krocza wykonując nią miarowe ruchy, spodnie miał rozpięte i spuszczone. Dziewczynka pierwsza go zauważyła i na chwile przestała płakać. Nie uszło to uwadze karczmarza, który szybko się odwrócił.
– Czego tu chc… – zaczął mówić na widok wiedźmina, lecz nie dokończył, bo Coen nie mówiąc ani słowa walnął go pięścią w twarz.
Karczmarz padł jak długi zachlapując podłogę własną krwią, która trysnęła jak fontanna z rozbitego nosa, warg i dziąseł w miejscach, gdzie zostały wybite zęby. Zanim zdążył wstać, białowłosy wiedźmin poczęstował go serią szybkich kopnięć w głowę, splot słoneczny i krocze. W zmiennej kombinacji. Kiedy już lekko ochłonął spojrzał na dziewczynkę. Ona zdążyła się już zakryć i już nie płakała. Patrzyła tylko na to, co robił, z satysfakcją i zaciętością na twarzy.
– To twój ojciec? – spytał starając się, aby jego głos był trochę milszy niż zwykle.
– Nie, opiekun. – odpowiedziała, pociągając nosem i odgarniając kosmyk czarnych włosów z twarzy – Moi rodzice nie żyją i nie miałam dokąd pójść.
Coen kiwnął głową, po czym chwycił, nieprzytomnego zdaje się, karczmarza i pociągnął do pieca, na którego metalowej blasze smażyły się naleśniki. Wiedźmin podniósł tłuściocha z i położył go obok powierzchni blachy.
– Słyszysz mnie? – zapytał.
Karczmarz nie odpowiedział, więc Coen chwycił go z trudem za łysą głowę i przycisnął mu policzek do powierzchni blachy. Ciało zaskwierczało, a karczmarz zaczął wyć wniebogłosy.
– Słyszysz mnie? – ponownie zapytał, odejmując głowę od blachy.
– Slyse, na wsystkich bogów, slyse! – wrzasnął oberżysta sepleniąc z powodu wybitych zębów.
– To dobrze. – powiedział Wiedźmin swoim zwyczajnym, paskudnym głosem. – To teraz słuchaj, jeśli jeszcze raz będziesz się do niej dobierał, to dowiem się o tym i tu wrócę, jeśli ją zbijesz, to dowiem się o tym i tu wrócę, jeśli zrobisz jej jakąkolwiek krzywdę, to dowiem się o tym i tu wrócę, jeśli ona się pośliźnie i złamie nogę, to też tu wrócę. Rozumiesz?Karczmarz energicznie pokiwał łysą głową.
– Dobrze. A abyś nie zapomniał… – powiedział, ponownie przyciskając jego głowę do blachy i trzymał ją tak długo, aż karczmarz nie zadławił się własnym krzykiem, po czym wyszedł z kuchni, zabrał swoje rzeczy i opuścił oberżę. Zarzucił na plecy czarny płaszcz z naszytą na barkach wilczą skórą, po czym powoli ruszył w stronę oberży 'Pod Starym Toporem.’ Mimo, iż była to główna ulica, to śnieg i tak sięgał kostek, utrudniając poruszanie, ale na szczęście nie było na ulicy zbyt dużego tłoku, bo gdyby ktoś go potrącił to by chyba mieczem dostał. Wkrótce dotarł do zbrojonych metalowymi pasami drzwi Starego Topora. Była to ulubiona oberża straży miejskiej, a miał zamiar się spotkać ze starym przyjacielem.
– Coen! – usłyszał znajomy głos gdy tylko zamkną za sobą drzwi – Witaj! Siadaj!
– Witaj Ender – powiedział Białowłosy podchodząc do stołu, przy którym siedział kapitan straży i kilku jego podwładnych.
Podwładni popatrzyli na wiedźmina z mieszaniną zaciekawienia i niechęci. Nie uszło to uwadze Endera.
– Co jest łajzy? Nuże, zrobić mu miejsce i przynieść piwa i czegoś do jedzenia. – powiedział, wodząc po podwładnych oczyma.
– Kapitanie – powiedział cicho strażnik siedzący najbliżej Endera – ale to odmieniec jakiś.
– Gdyby nie ów odmieniec, jak go ładnie nazwałeś, – odparł Kapitan krzyżując swoje potężne ramiona na piersi osłoniętej czarno czerwoną kolczugą – to mojego Asyka i Siwany nie było by już wśród żywych.
Na dźwięk tych słów strażnicy miejscy rozdziawili usta i szybko zrobili Coenowi miejsce przy stole, i ten, co nazwał go odmieńcem, skoczył do baru po piwo i coś do jedzenia. Takie zachowanie nie było niczym dziwnym, gdyż Kapitan często opowiadał o wiedźminie, który uratował jego żonę i najstarszego syna. Coen też mimowolnie przypomniał sobie te historie. Było to zaraz na początku stycznia i został wynajęty aby ubić bazyliszka w ruinach koło sporej wioski. Siwana i Asyk wracali od siostry Endera, kiedy na jednym z postojów Asyk postanowił odwiecznym zwyczajem wszystkich dzieci sprawdzić co kryje się w tej ciemnej dziurze, czyli w owych ruinach. Siwana poszła go szukać i tak oboje wleźli nieomal do gardła bazyliszka. Zapewne zginęliby, gdyby Coen w porę nie ubił bestii. Sam dostał parę razy i zapewne zapłata nie starczyłaby nawet na leczenie, gdyby Ender nie wyruszył z oddziałem straży aby eskortować swoją rodzinę. Ich cyrulik połatał Wiedźmina a Ender tak przycisnął wójta wioski, że zapłacił ponad pięć razy tyle ile obiecał.
– A jak tam właśnie twoja rodzina? – spytał Coen przyglądając się Enderowi.
Kapitan był w średnim wieku, nie miał chyba jeszcze czterech krzyżyków na karku, ale jego czarne włosy gdzieniegdzie przyprószyła już siwizna, jednak Coen wiedział, że nie ustępuje on sprawnością swoim podwładnym a doświadczenie, jakie ma za sobą, sprawia że żaden z tych młodzików nie miałby w walce z nim szans.
– Siwana ma się dobrze, mój średni syn Emeren zaczął uczęszczać do szkoły, mój najmłodszy Siner nie dość, że już chodzi jako tako, to i biegać zaczął, mówię ci, wszędzie go pełno, dosłownie żywe srebro. – powiedział Kapitan uśmiechając się wesoło poczym spojrzał na Coena i zaśmiał cicho – Natomiast Asyk całymi dniami się robienia mieczem uczy. Musiałeś zrobić na tym leniu nieliche wrażenie.
Coen również się uśmiechnął. Ładnie. Tak jak się uśmiechał, kiedy się nie starał, aby uśmiech był paskudny. Przyniesione piwo było mocne, a kurczaki z rożna przepyszne. Czas zaczął szybciej lecieć kiedy tak rozmawiał z Enderem i strażnikami a także opowiadał im o różnych stworach i wysłuchiwał ich opowieści ze zdarzeń na patrolach. Stopniowo jednak kolejni strażnicy musieli odchodzić na patrole i w końcu przy stole został już tylko Ender i Coen.
– No dobra – powiedział Kapitan ocierając usta z piwnej piany – a gdzie ta elfka z którą wtedy byłeś? Ta…jak jej tam…Falka.
Na dźwięk tego imienia i związanym z nim ostatnimi wspomnieniami Coenowi prysł dobry nastrój.
– Zostawiła mnie. – powiedział poczym upił łyk piwa. Ender nieomal się zakrztusił swoim.
– Co?! Dlaczego?
– Nie chce o tym mówić. – powiedział wiedźmin zapatrując się w miskę z kośćmi z kurczaka.
– Cholernie długa zima jest w tym roku – powiedział Kapitan chcąc zmienić temat – to już przecież marzec, a śniegi i mrozy ciągle są…ehh…co to będzie. Nagle drzwi karczmy otwarły się z cichym skrzypem i do środka weszła kobieta w płaszczu i niebieskiej sukni.
– Magiczka – osądził od razu Ender – sporo ich tutaj.
– Nic dziwnego – powiedział spokojnie Coen patrząc leniwie na czarodziejkę, która podeszła do baru najwyraźniej załatwiając cos z karczmarzem – przecież przy mieście jest szkoła czarodziejek.
– Fakt. – powiedział Kapitan poczym wstał, przypasał miecz – Idę za potrzebą – powiedział wychodząc.
Coen tylko kiwnął głową, po czym wrócił go kubka piwa. Lecz jego uwagę szybko przykuło zachowanie kilku podpitych strażników, którzy skończyli już nocna zmianę i zaczęli zaczepiać ową czarodziejkę, swoją drogą niezwykle atrakcyjną, ale ewidentnie im nie przychylną. Zastanowiło go, co nimi kieruje. Wypicie wypiciem, a potrzeba kobiety potrzebą kobiety, ale aby porywać się na czarodziejkę…dowodziło to, jego zdaniem, wtórnego debilizmu wrodzonego. Poza tym, zauważył że ma coś dzisaj pecha do natykania się na swój najbardziej znienawidzony rodzaj potwora – gwałciciela. Kiedy jeden z nich złapał czarodziejkę za ramię, zareagowała instynktownie i szybko wymówiła zaklęcie podkładając mu dłoń pod twarz. Z wnęczka jej dłoni wybłysła nagle smuga bardzo intensywnych kolorów, a kiedy się skończyła, strażnik padł na ziemi wrzeszcząc w niebogłosy, że nic nie widzi. Na ten widok trzech innych strażników doskoczyło do czarodziejki i pochwyciło ją krępując kończyny i kneblując usta. Jeden z nich wyciągnął zza pasa drewnianą pałkę służąca do uspokajanie tłumu i uniósł ją, zamierzając uderzyć kobietę. Lecz coś nagle chwyciło wzniesioną pałkę w żelazny uścisk. Strażnik odwrócił się, aby zobaczyć co się dzieje, jednak zobaczył tylko milion gwiazd kiedy twarda, silna pięść w czarnej, skórzanej, nabijanej srebrnymi ćwiekami rękawicy trafiła go w skroń. Dwaj pozostali, widząc padającego kolegę, zostawili czarodziejkę i ruszyli na Coena, ale czarodziejka zupełnie nie miała zamiaru im popuścić i zaraz zaczęła okładać pięściami zupełnie niespodziewającego się tego strażnika. Drugi chciał mu pomóc, lecz wiedźmin był już przy nim. Z dziecinną łatwością uchylił się przed ciosem przeciwnika i rąbnął go pięścią w oczodół. Strażnik padł znokautowany, a Białowłosy odwrócił się aby pomóc czarodziejce, ale okazało się to zbyteczne. Czarodziejka właśnie kopała leżącego na ziemi i zasłaniającego rękami głowę i krocze strażnika. Kiedy w końcu przestała, strażnik trząsł się jeszcze i łkał cicho. Prawie w tym samym momencie do karczmy wrócił Ender. Popatrzył chwile po Coenie, czarodziejce, leżących strażnikach, po czym mrucząc rozmaite przekleństwa pod nosem podszedł do nich i bez zbędnych wstępów powiedział:- No, dobra, opowiadać, co tu się stało?
– Twoi ludzie Kapitanie – zaczęła szybko czarodziejka, a w jej głosie było słychać złość – napastowali mnie i gdyby nie ów szlachetny pan – wskazała Coena – bogowie tylko wiedzą co by się stało.
Ender popatrzył na Coena bezgłośnie wypowiadając 'szlachetny pan’, na co Coen tylko bezradnie rozłożył ramiona z miną mówiącą 'nie patrz na mnie, ja niewinny.’ Kapitan podrapał się w kark, myśląc przez chwilę, po czym powiedział:
– To nie są moi ludzie, To strażnicy z południowych murów, bynajmniej nie podlegają pode mnie.
– Nie zmienia to faktu, że nie powinno to im ujść na sucho.
– Masz rację, Pani – powiedział spokojnie Ender kłaniając się lekko – trafią oni do karceru.
– Dobrze – powiedziała czarodziejka – proszę o to teraz osobiście się zatroszczyć.
Ender ponownie skłonił się lekko poczym zaczął wyprowadzać poobijanych strażników murowych popędzając gęsto i sprawiedliwie rozdzielanymi kopniakami. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi czarodziejka przyjrzała się uważnie wiedźminowi, poczym wyciągnęła nieśmiało dłoń.
– Jestem Agries, a ciebie jak zwą?
Białowłosy przyjrzał się uważnie czarodziejce poczym delikatnie ujął i pocałował jej dłoń.
– Jestem Coen – powiedział i uśmiechnął się ładnie.
Agries również się uśmiechnęła. Miała bardzo ładny uśmiech. Była wysoka, trochę wyższa od niego, szczupła, o równomiernej figurze. Miała bardzo piękne blond włosy, sięgające aż do końca pleców. Miała także niezwykle ładne, niebieskie oczy. Widząc jego spojrzenie spuściła je i lekko się zaczerwieniła.
– Pomogłeś mi – powiedziała chcąc przerwać nieprzyjemne milczenie i spojrzała mu ponownie w oczy – czy w zamian mogę Ci chociaż zaoferować gościnę w moim domu?
Coen rozważał przez chwilę tę propozycje, po czym, podobnie jak chwilę temu Ender, skłonił się lekko.
– Będę zachwycony.
Czarodziejka uśmiechnęła się szeroko pokazując zdrowe, pięknie białe zęby, po czym ujęła wiedźmina pod rękę i ruszyła z nim do wyjścia. Szli powoli, rozmawiając i plotkując na mało ważne tematy. Nawet nie zauważyli kiedy doszli do wrót wysokiego i ładnego domu. Coen zatrzymał się na chwilę, lecz Agries szybko pociągnęła go do środka. Wewnątrz panowało miłe ciepło i jasność. Dom był urządzony elegancko, ale bez przepychu. Dobrane stylem i kolorystyką do ścian meble i dywany. Szerokie schody prowadzące na piętro były wyposażone w ładnie rzeźbione poręcze. Ogólnie rzecz biorąc, prezentowało się to bardzo przyjemnie dla oka.
– Witaj Agries – usłyszeli nagle melodyjny głos – kim jest ten dh’oine?
Głos należał do wysokiego, jasnowłosego elfa, odzianego w niebiesko-złotą szatę ewidentnie elfiej produkcji. Agries puściła ramie Coena poczym stając u podnóża schodów powiedziała wskazując dłonią wiedźmina.
– To Coen. Pomógł mi dzisiaj uporać się z kilkoma zbirami, kiedy w karczmie załatwiałam twoje sprawy, za co zaoferowałam mu gościnę. – po czym wskazała ręką elfa – A to Teris, mój nauczyciel i właściciel tego domu. Wiedźmin i elf zmierzyli się wzrokiem, po czym mag powiedział uśmiechając się drwiąco.
– Coen. Słynny vatt’gehern, który ocalił siostrzenicę króla ostatniego Dworu poza górami przed osądem za uwolnienie złapanych i mających zostać straconych dh’oine. Ale teraz jej z tobą nie ma. Chodż, chcę z tobą porozmawiać. – powiedział odwracając się i ruszając w głąb korytarza po minięciu szklanych drzwi – płaszcz i broń zostaw na dole – powiedział jeszcze, zanim przez nie przeszedł.
Agries zdjęła mu płaszcz i wzięła miecz, unikając jego wzroku, po czym szybko znikła w jednych z bocznych drzwi na parterze. Coen powoli ruszył za magiem. Znalazł go w jego pracowni. Był to obszerny pokój, w którym wszystkie ściany zastawiały regały z księgami, na środku stał zaś spory drewniany stół zastawiony różnymi księgami, papirusami, fiolkami, słoiczkami, kryształami, różdżkami i wieloma innymi rzeczami, których wiedźmin nie potrafił rozpoznać. Teris siedział na fotelu po jego jednej stronie, białowłosemu wskazał zaś krzesło po drugiej. Coen usiadł posłusznie, po czym zaczął przyglądać się elfowi. Ten patrzył przez chwilę w okno, jakby zastanawiając się co powiedzieć, po czym odezwał się, melodyjnym, typowym dla elfów głosem:
– Parszywie długa zima w tym roku, toż to już marzec, a tu…
– Przecież nie chciałeś rozmawiać o pogodzie – powiedział spokojnie Coen.
Elf spojrzał w zimne zielono-żółte oczy wiedźmina.
– Owszem – powiedział mag, a na jego usta ponownie wykwitł drwiący uśmiech – chcę się dowiedzieć co takiego zrobiłeś, że Falka mogła wytrzymać tyle miesięcy z takim paskudnym potworem jak ty.
Białowłosy nie przejął się ani jego uśmieszkiem, ani treścią wypowiedzi i odpowiedział spokojnie:
– Może po prostu mam czarującą osobowość?
Teris zaśmiał się sztucznie, po czym drwiącym tonem powiedział:
– Ale jej teraz z tobą nie ma. Ciekawe dlaczego?
– Nie wiem – powiedział szczerze Coen – zmieniła się, znudziła mną. Zdaje się, że to typowe dla elfów – dokończył zjadliwie, równie drwiącym tonem jak jego rozmówca.
– A gdybym ci powiedział, że ona się zmieniła, bo ktoś ją zdrowo wychędożył i się jej to spodobało, że aż cię zostawiła, aby być z tym kimś?
– Nie uwierzyłbym – odparł spokojnie wiedźmin.
– A gdybym ci powiedział, że to ja jestem tym kimś? – dobił go w swoim mniemaniu mag. Po jego słowach zapadło długie milczenie.
– Pewnie liczyłeś… – zaczął w końcu niespodziewanie spokojnie Coen – że się na ciebie rzucę i zacznę okładać pięściami, a wtedy ty spokojnie mnie zabijesz tym piorunem, do którego trzymasz już odpowiednio ustawione palce dłoni schowanych pod blatem? – po tych słowach drwiący uśmiech na twarzy elfa stopniał gwałtownie, jednak wiedźmin kontynuował – Więc rozwieję twoje przypuszczenia co do prymityzmu ludzi i wiedźminów. Falka jest dorosła i może robić co się jej podoba, a poza tym kłamiesz, bo gdyby sex z tobą tak się jej podobał, to by tu teraz przy tobie była, a ty na pewno byś ją wprowadził aby zbić moje argumenty. Więc jak elfie? Zbijesz moje argumenty?
Teris popatrzył w bok nic nie mówiąc.
– Tak myślałem – powiedział drwiąco Białowłosy wstając – i wybacz, ale nie skorzystam z twojej gościny.
Kiedy tylko zamknął za sobą drzwi, mag z wściekłością strącił cześć ksiąg, papirusów, fiolek, słoiczków, kryształów, różdżek i innych nie znanych wiedźminowi rzeczy na podłogę. Coen słysząc w korytarzu, jak to wszystko pada na podłogę, uśmiechnął się paskudnie, dumny z siebie, jednak wspomnienie rozmowy szybko starło ten uśmiech. Na parterze czekała już Agries z jego mieczem i płaszczem.
– Przepraszam za niego. – powiedziała, kiedy je od niej odebrał – Nie wiedziałam, że tak to wyjdzie. Nie odpowiedział, nawet na nią nie spojrzał, narzucił tylko płaszcz na ramiona, po czym wyszedł. Skierował się szybko w stronę Starego Topora. W gospodzie akurat nikogo nie było, wiec od razu podszedł do karczmarza, który właśnie czyścił szmatą blat baru. – Chce wynająć pokój. – powiedział ciągle rozdrażniony Coen – Jakie są i za ile?
Karczmarz, wysoki, dobrze zbudowany, siwy mężczyzna ze zgrabnymi wąsami popatrzył na niego uważnie poczym szczerze powiedział:
– Dla was, Panie jest najlepszy pokój i to za darmo. Bo widzisz, mości Wiedźminie, Sivana to moja najstarsza córka, dlatego tak samo jak Ender mam względem ciebie dług, którego nie spłacę nigdy.
Coen kiwnął głową, po czym podziękował biorąc klucz od pokoju, ruszył go obejrzeć. Rzeczywiście, stary karczmarz chyba nie kłamał mówiąc o najlepszym pokoju, gdyż nowa kwatera była bardzo duża, umeblowanie było prawdziwie pierwszej klasy, a składało się na nie co najmniej trzyosobowe łoże, z czerwoną, jedwabną pościelą, dębowy stół i krzesła o rzeźbionych nogach, a także dwie trzydrzwiowe szafy. Podłoga była wyściełana miękkim dywanem, zaś duże okno miało ładne zasłony. Coen jeszcze nigdy nie mieszkał w takim luksusie. Zszedł na dół, skinieniem głowy podziękował gospodarzowi za pokój, po czym wyszedł z karczmy i ruszył do garnizonu straży miejskiej, jednak Endera spotkał po drodze, kiedy to Kapitan razem z kilkoma strażnikami, głównie z tymi z którymi wcześniej przesiadywał w karczmie, patrolował ulice. Wiedźmin pokrótce streścił mu co się wydarzyło, po czym dołączył do patrolu, kiedy jeden ze strażników załatwić przygotowanie konia wiedźmina do drogi, gdyż Coen miał zamiar następnego dnia opuścić Gros Velen. W czasie patrolu dyskutował ze strażnikami o broni, potworach i innych dziwnych, a interesujących ich wszystkich rzeczach i na patrolu i dyskutowaniu czas upłyną im dość szybko, i zanim się spostrzegli nastała noc. Pożegnali się więc i rozeszli do domów albo na kwatery. W karczmie było już pełno ludzi, więc wiedźmin miał zamiar nie męczyć i tak już bardzo miłego gospodarza o kolację, jednak ten jak tylko go zobaczył, szybko doń podszedł i powiedział, że kolacja już na niego czeka w pokoju. Coen podziękował uprzejmie, poczym ruszył do swoich luksusów. Humor znacznie mu się poprawił od czasu pogawędki z magiem. Wszedł do pokoju i zamkną za sobą drzwi. Na stole stały dwie zapalone świece i kilka półmisków z owocami, które, jak niektórzy twierdzili, były na kolację bardzo wskazane.
– Wyjdź do światła – powiedział spokojnie – i tak cię widzę.
W pokoju dało się słyszeć cichy szmer, a ledwo wyczuwalna woń jaśminu stała się intensywniejsza kiedy Agries weszła w promień światła rzucanego przez świece. Coen zdjął płaszcz i powiesił go na oparciu jednego z krzeseł , miecz zaś położył na dywanie. Usiadł i zaczął rozpinać srebrne klamerki czarnych, skórzanych butów.
– Chciałam cię jeszcze raz przeprosić za to, co się stało – powiedziała cicho czarodziejka, spuszczając wzrok – nie wiedziałam, że one coś od ciebie chce.
– Przeprosiny przyjęte – powiedział cicho wiedźmin zdejmując buty i onuce, po czym skierował się do małego pokoiku, w którym znajdowała się teraz jego osobista łazienka. Kiedy wrócił, pachnąc mydłem, magiczka siedziała zrezygnowana na skraju łóżka.- Nie lubisz mnie, prawda? – spytała spodziewając się, że będzie to pytanie retoryczne.
I po części miała rację, gdyż wiedźmin się nie odezwał. Zamiast tego podszedł do niej, przyklękną przed nią i delikatnie ją pocałował. Głęboko w duszy Agries miała nadzieję na taką odpowiedź. Objęła go za szyję odwzajemniając pocałunek. Coen delikatnie wziął ją na ręce i położył wygodnie na jedwabnej pościeli, poczym przytulił ją mocno, kładąc się obok niej i zaczął delikatnie całować. Natomiast świece nie niepokojone spokojnie paliłyby się nadal, gdyby czarodziejka nie zgasiła ich wychodząc z pokoju o świcie. Coen obudził się wkrótce potem. Po raz pierwszy w tym mieście był szczęśliwy i w naprawdę dobrym humorze. W całym pokoju dało się wyczuć zapach jaśminu. Coraz bardziej podobał mu się ten zapach. Umył się, ubrał i spałaszował na śniadanie wczorajsze owoce. Wychodząc z karczmy oddał klucz i uprzejmie podziękował za gościnę. Karczmarz zapewnił go, że tak długo, jak uda mu się prowadzić interes, wiedźmin będzie zawsze mile widziany. Po wyjściu z karczmy skierował się do stajni straży, gdzie zostawił swojego konia. Mimo, iż było dopiero wczesny ranek już dość sporo ludzi krzątało się po ulicach. Białowłosy nie lubił tłoku, postanowił wiec iść przez małą wąską uliczkę, miedzy domami. Kiedy szedł tak rozmyślając o minionej nocy, jego medalion zadrgał ostrzegawczo. Wiedźmin zareagował instynktownie, uskakując w bok i tylko dzięki temu uniknął ciosu zadanego toporem. Błyskawicznie rozpiął łączenie płaszcza i dobył miecza. Zanim spuszczony z uwięzi zapięcia płaszcz zdążył opaść na śnieg, Coen ocenił sytuację i zaatakował jednego z czterech okrążających go osobników. Osobnicy byli odziani w płaszcze o różnych ciemnych barwach, uzbrojeni też byli różnorako. Oprócz wspomnianego już topora, dwóch z nich dzierżyło miecze, a czwarty dwa buzdygany. Było to dość ciekawe uzbrojenie. Jednak Coen nie miał czasu się dziwić. Zanim napastnicy zdążyli cokolwiek przedsięwziąć, wiedźmin był już przy nich. Pierwszy zginął jeden z mieczników. Nawet nie krzyknął, kiedy krótkie cięcie z doskoku przecięło mu obie tętnicy szyjne. Nie krzyknął, gdyż nie miał jak. Cięcie przecięło mu też struny głosowe. Widząc śmierć towarzysza, pozostali trzej zaatakowali ze zdwojoną zaciekłością, ale robili to na zimno. To byli zawodowcy, a ten, co zginął, musiał być wśród nich najmłodszy, najmniej doświadczony. Pozostali trzej zaczęli wyprowadzać cios za ciosem, nie dając czasu na kontratak. Zawsze dwóch atakowało go od frontu podczas gdy trzeci zachodził od tyłu. Wiedźmin wiedział, że długo czegoś takiego nie wytrzyma. Zaatakował więc tego zachodzącego go od tyłu. Błyskawicznie odskoczył od tych z frontu, odwrócił się i sparował uderzenie topora. Wykorzystał siłę ciosu przeciwnika i przy jej pomocy zrobił błyskawiczny piruet, tnąc nisko i płasko. Topornik padł na ziemię, warcząc ze złości, zaciskając dłonie na przeciętym lewym kolanie. Coen instynktownie odskoczył w bok, odsuwając się poza zasięg broni pozostałych dwóch. Napastnicy zaczęli go powoli okrążać korzystając z tego, ze po odskoku wiedźmin zatrzymał się na środku ulicy. Białowłosy nie przeszkadzał im w tym, gdyż na to właśnie liczył. Kiedy tylko przeciwnicy oddalili się od siebie, Coen skoczył w stronę tego z mieczem. Jednak przeciwnik się tego spodziewał i tylko błyskawiczny unik ocalił wiedźmina przed sztychem w brzuch. Miecznik zaatakował ponownie, zamaszystym ciosem zza głowy, jednak najwyraźniej zapomniał, lub nie wiedział, że ma do czynienia z mutantem. Coen ciął go w płasko w brzuch, po czym piruetem przesunął się za jego plecy i uderzył ponownie. Wiedźmińska klinga przeszła przez kręgosłup napastnika nieomal bez oporu. Zanim martwy padł na ziemię, ostatni zbir zaczął z wściekłością atakować uderzając buzdyganami raz po raz. Białowłosy jednak parował ciosy z niewielkim trudem, krótkimi ruchami, tak aby nie uszkodzić miecza. W pewnym momencie Coen silnie odepchnął przeciwnika, po czym skoczył w jego stronę i robiąc nad nim efektowne salto, wylądował za plecami zdezorientowanego przeciwnika, uderzając na odlew. Odcięta głowa zbira poleciała w róg uliczki znacząc trasę swojego lotu krwią na śniegu. Wiedźmin stał przez chwilę przygotowany na kolejny atak, ten jednak już nie nastąpił. Coen wytarł głownię w płaszcz jednego z mieczników i schował miecz do pochwy. Ruszył powoli do leżącego na ziemi topornika i przykucnął przy nim, przyglądając się uważnie napastnikowi. Miał on około trzydziestki, był łysy a jego twarz znaczyła płytka blizna na policzku.
– Kto was wynajął? – spytał spokojnie wiedźmin.
– Chędoż się. – odparł z wściekłością w głosie i bladych oczach zbir.
Coen uśmiechnął się paskudnie.
– Ta rana na nodze jest śmiertelna, gdyż uszkodziłem ci tętnice. Jednak ich nie przeciąłem, więc trochę sobie będziesz umierał – powiedział, po czym wyciągną z cholewy buta prosty, nie zdobiony sztylet i przytknął go delikatnie do nosa łysego – a jako, że nie chcesz powiedzieć kto was wynajął, mam sporo czasu aby uprzykrzyć ci ostatnie chwile życia.
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, z Białowłosego została by tylko kupka popiołu.
– Dobrze, powiem ci kto nas najął, ale musisz mi obiecać, że nie pozwolisz mi tak zdychać – wysyczał napastnik. Wiedźmin kiwnął tylko głową, zwłaszcza że i tak się domyślał, kto to zrobił.
– Wynajął nas… – usłyszawszy imię, Coen wbił sztylet w skroń Topornika.
Kiedy upewnił się, że napastnicy nie żyją, ruszył szybko przed siebie, zabierając ze sobą topór napastnika. Bardzo szybko dotarł do wysokiego, ładnego domu. Nawet nie sprawdzał, czy drzwi są zaryglowane. Od razu zniszczył je Znakiem Ard. Był już w środku, zanim jeszcze wszystkie odłamki opadły na posadzkę. Od razu zaczął wbiegać po schodach. Terisa spotkał na ich szczycie, gdyż elf wybiegł ze swojego laboratorium zobaczyć co to za hałas. Obaj zatrzymali się nieomal w miejscu.
– Zbiry spaprały robotę – powiedział Coen, ciskając magowi pod nogi topór Łysego. Zza pleców maga wyszło kilku długouchych mężczyzn odzianych w długie togi. Ewidentnie byli to magicy. Wiedźmina ich widok ucieszył, gdyż wiedział już, co się teraz stanie. Agries powiedziała mu wczoraj, że Teris uchodzi wśród elfich magów za siłacza i dlatego jeśli ma się przed kim popisać, lubi używać siły. Mag nie zawiódł Białowłosego. Błyskawicznym ruchem uderzył z całej siły wiedźmina w brzuch. Lecz jego tryumfalny uśmiech stopniał nagle, gdyż Coen nawet nie drgnął. Powoli przysuną swoja twarz do twarzy maga i z pogardą w głosie powiedział:
– No, żebyś się nie zesrał. – Po czym sam z całej siły oddał taki sam cios.
Teris miał wrażenie, że jego wnętrzności właśnie zostały zgniecione, a nogi ugięły się pod nim. Elf zwalił się na ziemię jak ścięte drzewo, z wielką ochotą wyrzygania żołądka i jelit. Coen stał nad nim, z satysfakcją patrząc, jak próbuje poprzez kaszel złapać powietrze. Po chwili, nie mówiąc ani słowa, odwrócił się i wyszedł z budynku, kierując się w stronę stajni straży. Chciał jak najszybciej opuścić Gors Velen. Agries obserwowała go z jednego z okien domu. Wiedźmin fascynował ją od początku i nie zawiodła się na nim. Był miły, delikatny, cierpliwy. Teris nie miał tych cech. Ale przede wszystkim Coen był ciepły. A żaden mag, zwłaszcza elfi, nie potrafi być ciepły. To zapewne ujemna cecha długowieczności. Agries bardzo chętnie opuściłaby elfa i podążyła z tym Białowłosym wiedźminem, ale potrzebowała się jeszcze wiele nauczyć o magii. Wiec odsunęła się bardzo powoli od okna, wyraźnie niechętnie, poczym zeszła na dół zobaczyć upokorzonego elfa.
Coen wyprowadził ze stajni swojego karego ogiera i leniwie zaczął sprawdzać rząd. Wszystko było w porządku, nawet z jego drobnego wyposażenia nic nie zginęło. Z drugiej strony było by dziwnie, gdyby zginęło, było w końcu w stajni straży miejskiej. Wiedźmin leniwie wsiadł na siodło poczym powoli ruszył w stronę bram miasta.
– Poczekaj! – usłyszał nagle krzyk z prawej strony.
W jego stronę ulica galopował Ender na cisowym wałachu. Śnieg zalęgający na ulicy porządnie tłumił tętent kopyt.- Poczekaj. – powiedział już spokojniej Kapitan – Ci, co cię napadli to znani miejscy zabójcy. Kardowie. Wszyscy byli członkami jednej rodziny. Dwaj bracia, jeden kuzyn i syn jednego z braci. Od kilku lat nie mogliśmy znaleźć na nich dowodów, choć wiedzieliśmy czym się zajmują.
– Ja – powiedział spokojnie wiedźmin – nadybałem ich, że tak powiem, na gorącym uczynku.
Ender zaśmiał się cicho poczym spoważniał i powiedział:
– Za udowodnienie ich winy była nagroda, tak samo za ich następne ukaranie – mówiąc to wyciągnął z juków średnich rozmiarów mieszek i wręczył go Białowłosemu.
Coen zważył go w dłoni, po czym kiwnął głową w podziękowaniu.
– Żegnaj, Ender – uścisnęli sobie silnie dłonie, w sposób typowy dla najemników, za nadgarstki.
– Żegnaj, przyjacielu.
Coen ruszył szybciej w stronę bramy miasta. Jakiś czas potem, już na gościńcu, zaczął przeliczać zarobione pieniądze. Jednak kiedy sięgną do mieszka, trafił dłonią na coś dziwnego. Była to mała gałązka z trzema białymi kwiatuszkami. Jaśmin. Wiedźmin uśmiechnął się szeroko i doszedł do wniosku, że Gors Velen nie jest chyba takie najgorsze.