Witam!

Na początek przesyłam krótkie, napisane jakiś czas temu, opowiadanko fantasy. Było już publikowane na oficjalnej polskiej stronie NWN. Chciałbym, żeby ocenili je ludzie związani ze stroną o Wiedźminie. Jakprzypadnie Wam do gustu to popełnię jakieś teksty osadzone stricte w świecie Wiedźmina 🙂

Powoli zanurzyliśmy się w mrok korytarza. Momentalnie ogarnęła nas ciemność. Gęsta i mokra, dławiąca oddech, ograniczająca ruchy, tłumiąca wszelkie odgłosy. Gadulf, barczysty krasnolud, szedł pierwszy. Stylisko młota bojowego ściskał tak mocno, że pobielały mu knykcie. Zatrzymał się od razu, gdy coś zachrobotało mu pod stopami.
– Dobra, dajcie światło. – Ogarniająca nas ciemność niemal wepchnęła mu te słowa do gardła, jakby nie chciała byśmy usłyszeli to polecenie.
Po chwili mrok ustąpił przed nikłym zielonkawym światłem, którego źródłem był błyszczący kamień na końcu długiej, sękatej różdżki. Kij trzymany był przez wysokiego człowieka. W podłużnej twarzy zielony blask odbijały głębokie oczy. Szpakowate włosy spięte były w kucyk, a szeroki kaptur zrzucony był na ramiona. Za czarodziejem stał drugi człowiek, na jego zbroi wiły się półcienie rozmigotanej zieleni. Głowa zakryta była hełmem z zasłoną zakrywającą pół twarzy. Z wąskich, podłużnych otworów błyskały groźnie oczy wojownika, a tam, gdzie kończyła się osłona widoczna był wąska linia zaciętych w zdecydowaniu ust. Ja stałem na końcu. Jako kapłan Inmaltera od początku wzdrygałem się wejść do tych podziemi, lecz nie mieliśmy wyboru. To tu czaiło się nieuchwytne Zło dręczące nocami miasto, zło nieznane, a przez to straszniejsze. Naszym zadaniem było odnalezienie i zniszczenie tego Zła.
Krasnolud przytrzymał lewą dłonią kędzierzawą brodę zaplecioną w dwa grube warkocze i ukląkł, by z bliska przyjżeć się przedmiotowi, na który nadepnął. Była to czaszka, jedna z wielu, które zalegały korytarz przed nami. Nie były to zresztą same czaszki. Po podłodze walały się piszczele, żebra, pojedyncze kręgi, a nawet całe kręgosłupy i klatki piersiowe. Poczułem suchość w ustach. To nie były starożytne kości zapomnianych istot. Te wszystkie gnaty odbijały zielonkawe, magiczne światło. Lśniły świeżością.
Wojownik zapalił pochodnię. Krąg światła powiększył się. Dodatkowe światło wyłoniło z ciemności ściany korytarza pokryte freskami. Wszyscy westchnęliśmy z podziwu. Malowidła wyglądały tak, jakby ich twórcy przed chwilą opuścili te korytarze. Kolory były żywe. Przedstawione sceny wojen, polowań i obrzędów były wyraziste.
– Jak stare są te katakumby? – Spytał wojownik. – Xer, wiesz może? – Zwrócił się do czarodzieja.
– Kilkaset lat. – Odparł mag. – Na pewno starsze niż nasze miasto.
– Ale te kości mają co najwyżej kilka dni. – Mruknął krasnolud. – Nie wiem co tak obgryzło tych biedaków i wolałbym się nie dowiedzieć. Jednak musimy iść dalej, więc może kiedy indziej pozachwycacie się kunsztem malarskim jakichś tam zapomnianych cywilizacji, co?
– Gadulf ma rację. – Poparłem krasnoluda, musiałem odkaszlnąć by głos przeszedł mi przez zaciśniętą krtań. – Xer, Valarin, idźmy dalej.
Ruszyliśmy. Staraliśmy się omijać kości, lecz nie uniknęliśmy przypadkowych nadepnięć i kopnięć. Wydawane przy tym odgłosy wydawały się nam tak donośne, że zawsze zatrzymywaliśmy się i nasłuchiwaliśmy. Korytarz ciągnął się w nieskończoność. Byliśmy coraz bardziej zmęczeni, lecz nie było to zmęczenie fizyczne. Jakaś skupiona, złośliwa wola była przed nami. Czuliśmy na sobie jej przenikające spojrzenie. Nasze nogi były jak z ołowiu, nasze umysły zaszły cieniem. Odnosiłem wrażenie, że ciemność napiera ze wszystkich stron na światło pochodni niesionej przez Valarina, chcąc to światło zdusić. Niespodziewanie ściany rozstąpiły się, a sufit uciekł gdzieś do góry. Stanęliśmy. Czuliśmy wokół siebie ogromną przestrzeń. Światło pochodni rozświetlało tylko niewielki krąg wokół nas. Dalej była nicość. Mrok nie był już mokry i duszny jak w korytarzu. Wiało chłodem. Wydawało mi się, ze zaraz za kręgiem światła otwiera się przepaść bez dna. Na zbroi Valarina idącego przede mną zaczęła osadzać się szadź. Lodowy podmuch zachwiał ogniem. Płomień położył się, owinął się wokół pochodni w rozpaczliwej walce o życie. Przegrał. Ciemność z wyczuwalnym tryumfem ogarnęła nas.
– Słyszycie? – Głos Gadulfa.
– Szepty. – Potwierdził Xer.
Teraz ja też już usłyszałem. Wiatr. A wiatr niósł głosy. Szepty, płacz, śmiech, stłumione krzyki. Głosy męskie i kobiece. Ludzkie i inne jeszcze, nieznane, ale takie, że włosy na całym ciele podnosiły się, a po plecach zaczynało pełznąć coś śliskiego i lepkiego zarazem. Wstrząsnęły mną dreszcze, ale dziwne uczucie nie zniknęło.
– Xer, Breg, dajcie światło! Szybko! – Krzyknął krasnolud.
Uniosłem dłonie. Słyszałem mruczącego zaklęcie Xera. Skupiłem się na modlitwie. O Inmalterze, boże światła. O Słońce nigdy nie zachodzące. Wysłuchaj swego sługi. Głos za mną, zaraz za mną. Dłonie mi zadrżały. Wysłuchaj swego sługi. Obdarz go swym blaskiem. Czułem, jak coś się za mną podnosi, wyżej i wyżej. Rozprosz ciemności. Dotyk na plecach. Zimny, mrożący serce i umysł, przenikający całe ciało. Wyrwał mi się krzyk. Rzuciłem się na bok. Tocząc się po podłodze słyszałem, jak Xer przerywa zaklęcie światła i szybko rozpoczyna inny melodyjny zaśpiew. Słyszałem zgrzyt wyjmowanego z pochwy miecza i warknięcie krasnoluda. Xer zakończył śpiew. Na krótką chwilkę cała wielka komnata zajaśniała błękitnym blaskiem. Wystarczyło bym zauważył, że cała przestrzeń żyje, porusza się, miejscami jest gęstsza, nieprzejrzysta. Zanim ponownie zapadła ciemność, z wyciągniętego ramienia Xera wytrysnęła błyskawica i z sykiem pomknęła z powrotem korytarzem, z którego przyszliśmy. Gdy przemknęła przez miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stałem, przeszyła coś, co zaryczało tak potężnie, że ziemia zatrzęsła się w posadach. Poczułem jak coś się do mnie bardzo szybko zbliża. Zerwałem się na nogi i zacząłem uciekać. Za sobą słyszałem Xera, który tym razem wykrzykiwał niezrozumiałe słowa donośnym głosem. Słyszałem wrzeszczącego Gadulfa. Krzyczał coś o tchórzach i parszywych kundlach. Zamknąłem oczy, które i tak na nic nie mogły mi się przydać. Ciało mi drżało, oddech był płytki. Powinienem zawrócić, wspomóc towarzyszy w walce. Nogi miałem miękkie, nie chciały się zatrzymać. Zacząłem się potykać i zataczać. Ciemność napierała. Śmiała się ze mnie. Cały czas słyszałem chichot. Nagle poczułem uderzenie. Mocne i brutalne.
Nie wiem jak długo leżałem bez ducha. Musiałem wpaść na ścianę, pod którą teraz siedzę. Od dłuższego czasu panuje cisza. Powinienem chyba poszukać towarzyszy.
Wróciłem do punktu wyjścia. Nikogo nie znalazłem. Początkowo zachowywałem ciszę, lecz później już nawoływałem. Nie mogłem odnaleźć korytarza wejściowego. Próbowałem przywołać moc, lecz mój bóg chyba mnie opuścił.
Nie, znowu. Zrywa się wiatr. Czy to już będzie koniec? Tym razem zachowam godność. Pomszczę przyjaciół. Nie ulęknę się.

– Koniec. – Potężny wojownik w zbroi płytowej wstał z klęczek zgrzytając pancerzem. – Zapiski się kończą. – Podniósł wzrok znad trzymanych w rękawicach kolczych kilku zapisanych czerwienią zwojów.
– Dlaczego to jest napisane na czerwono? – Zapytał zaglądający mu przez ramię człowieczek o aparycji zaszczutego lisa.
– Nie miał inkaustu. – Wyjaśnił opierający się o gruby kij mężczyzna w dobrze dopasowanym skórzanym pancerzu. – Pisał własną krwią.
W kierunku tej trójki obróciła się kobieta w długich szatach stojąca trochę z tyłu.
– Czy Xer, Gadulf i Valarin, to te zasuszone zwłoki, które znaleźliśmy przy zachodnim wejściu do Głównej Hali?
Drugi wojownik stojący obok niej i dzierżący w obu dłoniach pochodnie parsknął.
– Tak, podejrzewam, że tak. – Odparł rycerz trzymający pergaminy. Wszyscy spojrzeli na skulone pod ich stopami zwłoki. Skóra mocno opinała kości. Z pustych oczodołów wyzierała ciemność, a ściągnięte wargi odsłaniały wyszczerzone zęby. Całość sprawiała wrażenie jakby trup chichotał i szydził z nich.
– Biedaczysko. – Westchnęła czarodziejka.
– Cisza! – Krzyknął stojący na straży wojownik.
– Wiatr.
– Szepty…