Osada Burdorff


Barbaris z Biersbergu, słynny badacz kultury, podróżnik, bajarz i autor księgi „Zaginionych Legend” jest niewątpliwie człowiekiem obytym i światowym. W czasie swoich rozlicznych wędrówek zwiedził ziemie od Erlenwaldu po Lan Exeter i od Bremervoord po Dol Blathanna. Rozmawiałem z nim jednak ostatnio i wyznał mi w sekrecie, że nie ma dlań na Kontynencie miejsca milszego, niż osada Burdorff. Powraca tam każdego roku, by jak sam mówi, „zainspirować się magiczną aurą tego zaskakującego na każdym kroku miasteczka”. Gdy opowiedział mi nieco więcej o tym miejscu, zrozumiałem, co miał na myśli.

Burdorff leży w północno-wschodniej części Temerii, niedaleko umownej granicy z Ellander. Mieszkańcy tej całkiem niedawno wzniesionej osady utrzymują się głównie z handlu – Burdorff leży bowiem blisko traktu prowadzącego do Wyzimy. Kupcy, łowcy nagród, podróżnicy czy nawet rycerskie poczty zatrzymują się więc w Burdorffie, by dać odpocząć koniom i posilić się garncem grzanego piwa. Dla wielu powodem do wybrania na postój tej właśnie osady, jest jej obronność. Bezpieczeństwa prawie trzystu pięćdziesięciu stałych mieszkańców oraz sporej liczby przyjezdnych strzeże wysoka palisada, dwuskrzydłowa, dębowa brama i kilka wieżyczek obsadzonych kusznikami. Wydawać by się mogło, że Burdorff to miasteczko, jakich wiele na Kontynencie. Nic bardziej mylnego.

Pozwólcie więc, że opowiem Wam trochę o osobliwościach tego miejsca, o których opowiedział mi Barbaris z Biersbergu. Zacząć chyba należy od „Dnia Wilkołaka”. Przeznaczenie chyba chciało, że niemal dokładnie co roku Burdorff nawiedzany jest przez wilkołaka. Dlatego też niemal co roku, z tej właśnie okazji odprawiany jest spory festyn, podczas którego kilkunastu mężczyzn przebiera się w wilcze futra i pokracznie stara się naśladować bestię, ku uciesze gawiedzi. Na czas festynu wynajmuje się także wiedźmina, który ma chronić weselących się mieszkańców przed prawdziwym potworem. W zeszłym roku pewien zabójca potworów, niejaki Geralt z Rivii, o mały włos nie rozpłatał swym mieczem trzech przebierańców, zanim dobrał się do skóry „oryginalnego” wilkołaka.

Mała i leniwie płynąca rzeczka, o wdzięcznej nazwie Polelumka, to kolejna osobliwość nierozerwalnie związana z Burdorffem. Według słów mistrza Barbarisa, wody tej rzeczki podczas każdej pełni księżyca zmieniają się w mleko i miód. Stąd też nie dziwcie się widokiem nocnych procesji, wychodzących spod bram Burdorffu przy pełni. Prawdopodobnie widok ludzi odzianych w grube szaty, wykrzykujących słowa nieznanych pieśni i dzierżących w dłoniach pochodnie Was wystraszy. Wiedzcie jednak, że to właśnie mieszkańcy Burdorffu idą zaczerpnąć mleka i miodu z pobliskiej Polelumki. Mleka i miodu, które mają ponoć zbawienny wpływ na zdrowie fizyczne, jak i psychiczne. A ta cała maskarada, to po prostu wpływ tradycji i zamierzchłych wierzeń tutejszej ludności.

Poza wymienionymi atrakcjami, natknąć się można na przykład na gospodę, której ściany i dach całe porośnięte są kwiatami białego bzu – to złośliwy żart pewnego czarodzieja, który został niegrzecznie obsłużony w tej karczmie. Dodajmy, że od samego początku lokal ten nosił nazwę „Pod Czerwoną Różą”. Inną ciekawostkę, którą na pewno zauważycie przechadzając się po Burdorffie, jest Kunegunda – miejscowa święta krowa. Krowa niezwykła, bo posiadająca dwie głowy, po jednej na każdym końcu tułowia. Kunegunda zazwyczaj ma problem z wyborem kierunku chodzenia, dlatego niemal zawsze zalega na którejś z uliczek osady. Jest to przyczyną sporych utrudnień w komunikacji, ale nikt nie śmie przegonić Kunegundy – wszak to święte bydle.

Jeśli będziesz w Burdorffie, uważaj na skrzaty sikające do mleka, kobiety z brodami, czarne koty i białe kruki. Przypatrz się dokładnie przelatującym nad osadą gryfom i spróbuj miejscowej nalewki z nosa pukacza. Nigdzie indiej bowiem nie będziesz miał ku temu okazji…

(podkład muzyczny: Loreena McKennitt – ´Mummer´s Dance´)

Śpiewające Wzgórze


Pytasz mnie, czemu moje spojrzenie jest takie puste? Dlaczego nie zamieniłem z Tobą ani jednego słowa już od ładnych kilku godzin? Dlaczego nic wokół nie wzbudza mojego zainteresowania? Twoje pytania męczą mnie już – dobrze więc, odpowiem na nie. Ale obiecaj, że gdy wszystko opowiem, przestaniesz mnie już nagabywać. I nigdy, przenigdy nie poprosisz mnie bym cię zaprowadził do tego miejsca. Bym choćby wskazał Ci drogę do Śpiewającej Góry! Zgadzasz się? Dobrze, posłuchaj zatem mojej opowieści, człowieku.

Kilka tygodni temu odbywałem długą i samotną podróż. Gdy wjechałem w dzikie i odludne ostępy, pogoda nagle się załamała. Z początku padał tylko niewinny deszczyk, ale już po kilku godzinach, kiedy dzień miał się ku końcowi, rozpętała się burza. Idę o każdy zakład, że w życiu nie widziałeś takiej nawałnicy – niebo, stalowoszare i posępne, raz po raz jaśniało srebrem piorunów. Wiatr wył wściekle, a w tym wyciu usłyszałbyś przerażający skowyt wszystkich upiorów świata. Burza rozpoczęła swój straszliwy koncert!

W takich to okolicznościach trafiłem na tą przeklętą równinę – płaski jak stół teren, porośnięty wysoką trawą. Nigdzie wokół nie widziałem nawet jednego, samotnego drzewa, które chociażby częściowo mogło chronić przed wodą lejącą się z nieba. Przejechałem jeszcze kilkadziesiąt metrów i wtem mój koń stanął dęba! Wierzgnął w powietrzu nogami, zarżał dziko, zrzucił mnie z siodła i umknął w mrok nocy i zamęt burzy! Gdy podniosłem się z mokrej, sięgającej pasa trawy, mych uszu doszedł niezwykły dźwięk. Jakby ptasi trel, przebijający się przez niskie i dudniące odgłosy grzmotów. Wtedy też ujrzałem majaczący w oddali kształt wzgórza.

Podświadomie czułem, że tam właśnie muszę się udać. Musiałem wdrapać się na wierzchołek tego wzniesienia i stamtąd zorientować się w okolicy. Im bliżej byłem wzgórza, tym mocniej w moje uszy uderzał ptasi świergot – tak nienaturalnie złowieszczy, straszniejszy nawet niż nawałnica i grzmoty. Cały czas miałem też wrażenie, że nie byłem tam sam. Jakby setki niewidzialnych wrogów czaiły się w wysokiej trawie, czekając na dogodny moment, by wbić mi nóź w plecy. Wszystko to mocno zszargało moje nerwy i umniejszyło odwagę – nie pamiętam nawet, kiedy zacząłem biec co sił na szczyt, raz po raz potykając się na mokrym zboczu. Podnosiłem się jednak i biegłem dalej, tracąc dech w piersi, ale wciąż uciekając przed zabójcami ukrytymi w ciemności.

Brudny od błota i własnej krwi, sączącej się z poranionych rąk i nóg, dotarłem na wierzchołek tego przeklętego na wieki wzgórza. Oddychałem ciężko, serce waliło mi jak młot, a wszędzie wokół słychać było złowieszczą pieśń niewidzialnych ptaków. Starając się przejrzeć mroki nocy i burzy, rozglądałem się wzrokiem szaleńca w każdą stronę. I wszędzie widziałem ten sam, pozbawiający nadziei obraz – niekończącą się równinę, porośniętą wysoką trawą. Przy zdrowych zmysłach trzymało mnie tylko jedno zdanie, które powtarzałem niczym jakąś cudowną modlitwę – ´Byle do świtu, byle do poranka´. Jednakże zanim nastąpił poranek, minęło kilka najdłuższych i najbardziej przerażających godzin mojego życia.

Mój umysł, najwyraźniej opętany jakąś nieopisaną siłą drzemiącą we wzgórzu, zaczął tworzyć szalone i straszne, choć bardzo realistyczne wizje. Demony z moich koszmarów bawiły się kosztem mojego zdrowego rozsądku, składając mi upiorne propozycje! Duchy ludzi, którzy zginęli z mojej ręki, wykrzykiwały straszliwe groźby i klątwy! Na koniec stanął przede mną On, stały i makabryczny bywalec moich koszmarów. Wtedy, na wpół obłąkany, zemdlałem.

Doszedłem do siebie, jak się później okazało, w chacie starego druida. Opowiedział mi o Śpiewającym Wzgórzu, starożytnym elfim kurhanie i o jego nieumarłych gospodarzach. Druid dał mi też do zrozumienia, jak wielką bitwę udało mi się wygrać tamtej nocy. Bitwę z własnymi słabościami, skrywanymi tajemnicami i lękami. Próbę zesłaną przez duchy kurhanu. Próbę, która przyniosła mi oczyszczenie i rozgrzeszenie. To dlatego teraz inaczej patrzę na świat.

(podkład muzyczny: John Williams – ´Visions of Anne Lively´)

Z dedykacją dla Domana i Pauli.