Jad…

      Zsunął się z siodła. Przeciągnął zdrętwiałe od długotrwałej jazdy ciało. Resztę drogi konia prowadził. Puścił wodze, a zwierzę natychmiast zanurzyło pysk w wodzie strumienia. Sam przyklęknął obok, nabrał wody i obmył twarz. Pociągnął kilka łyków. Woda była lodowata.
– Nie odnajdziesz tego, czego szukasz, póki nie zmierzysz się z samym sobą. – dobiegł go piękny, hipnotyzujący głos. Czymś, co przerażało w tym głosie był brak jakichkolwiek emocji. Był tak zimny jak woda w strumieniu. Odwrócił powoli głowę, odruchowo wyciągając rękę w stronę rękojeści. Na pobliskim głazie siedziała kobieta. Zapanowała cisza, która burzył jedynie szum strumienia i koń, który wciąż siorbał wodę. Kobieta była równie piękna, co jej głos… i równie zimna. Jej seledynowe włosy bezwładnie opadały na plecy. Jej oczy były czarne, martwe. Cera była delikatna i blada. Była naga. Patrzyła na niego bez cienia wstydu czy zażenowania. Patrzyła, a w jej spojrzeniu była tylko obojętność. Uniosła się delikatnie i z gracją ruszyła powoli w jego stronę. Zdawało się, że nie dotyka ziemi, źdźbła trawy wcale nie uginały się pod ciężarem jej stop. Zamarł w bezruchu. Zacisnął dłoń na rękojeści.
Stanęła w odległości kilku kroków, wyciągnęła rękę.
– Oddaj mi swojego wierzchowca, tobie już nie będzie potrzebny – oznajmiła swoim lodowatym głosem. Wahał się dłuższą chwilę, była cierpliwa. Powoli wstał. Chwycił wodze i podał je kobiecie. Delikatnie musnął jej skórę, była zimna. Ruszyła w stronę lasu prowadząc zwierzę. Odprowadzał ją spojrzeniem, póki całkiem nie znikła w zaroślach. A może po prostu się rozpłynęła? Nachylił się ponownie nad strumieniem.
– Mam zmierzyć się z samym sobą?
Spojrzał na swoje odbicie, dziewczęce niemalże rysy, włosy wpadające do błękitnych oczu. Nie wiedział, jak długo to trwało, z zadumy wyrwał go dopiero wrzask przelatującego ptaka. Obejrzał się raz jeszcze za siebie, omiótł spojrzeniem las, w którym znikła tajemnicza zjawa. W końcu ruszył przed siebie, przekroczył strumień, który sięgał mu ledwie do kolan. Zastanawiał się, co czeka go na drugim brzegu.

      Szedł wciąż przed siebie. Nogi grzęzły w ohydnej mazi. W powietrzu unosił się odrażający zapach. Każdy łyk zatrutego bagiennymi oparami powietrza przyprawiał o mdłości. Swąd zgnilizny i rozkładającego się mięsa zdawał się przenikać całe ciało. Czuł, ze zaraz zwymiotuje, jeśli natychmiast nie opuści tego zapomnianego przez bogów miejsca.
Kroki stawiał ostrożnie, jeden fałszywy ruch i jego droga mogła skończyć się tu, prawie u kresu. Wciąż rozmyślał nad słowami zjawy.
– Nie odnajdę tego, czego szukam, póki nie… – odruchowo wykonał piruet w bok dobywając równocześnie miecza. Cios przeszył powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwila znajdowała się jego pierś. Stanął oko w oko z… samym sobą? Spoglądał z niedowierzaniem na gigantycznego skorpiona, na zagięty ogon, na kolec, z którego sączyły się kropelki jadu…
Skorpion natarł. Wciąż nie mógł otrząsnąć się z szoku, był w stanie tylko się cofać. Szedł do tylu parując mieczem ciosy skorpionich szczypiec i ledwie nadążając z zastawianiem błyskawicznych strzałów żądła. Kolec trafiając na ostrze wydawał z siebie szczęk, tak jak gdyby sam był z metalu. Ciosy potwora były zadawane z olbrzymia siłą, ledwie utrzymywał miecz w dłoni, chwycił go oburącz. Postanowił zaryzykować. Skoczył do przodu w piruecie, ciął na głowę. Bestia zbytnio się nie wysilając uniknęła ciosu. Popełnił błąd – znalazł się plecami do przeciwnika.
– To koniec… – poczuł ból na plecach, na wysokości serca. Ból zmusił go do wyprężenia piersi. Jęknął. Kolejna fala bólu – skorpion wyrwał żądło. Osunął się na kolana. Spoglądał chwile tępym wzrokiem przed siebie, ku kresom grzęzawisk.
– A byłem … już tak… blisko…- wydobył z siebie z trudem i osunął się na twarz.

– Mlecznobiała ciemność… chłód który parzy… śmierć która żyje… cisza która krzyczy… Cierpienie… woda… pochłania… wlewa… do płuc… parzy… zimna… wyrzuca… nie… uwalnia twarz…
powietrze… dusi… nie… chce wrócić… było dobrze… już było… było…
Ogień… boje… ognia… nie parzy… gaśnie… popiół… rozniesiony… wiatr… jaskółka….
Gwiazda… spada… obietnica… pocałunek… kłamstwo… fałsz… jad… trucizna…
Kobiece rysy… niebieskie oczy… łzy… włosy… gryzą oczy… tłuste od krwi…
ból… ból… boli… żyję? Żyję…

      Otworzył oczy. Delikatnie obrócił się na plecy. Spojrzał na zachmurzone nocne niebo. Księżyc roztaczał pomarańczową poświatę.
– Żyję… – wyszeptał. Wyciągnął dłoń, która bezbłędnie trafiła na rękojeść. Wstał. Popatrzył na skorpiona. Ruszył w jego stronę unosząc miecz. Potwor ani drgnął. Wskazał ostrzem głowę skorpiona, przygotował się do pchnięcia. Bestia stała. Zawahał się.
– Nie… nie zabiję cię.. już cię pokonałem, odejdź!
Skorpion uniósł ogon, miecz przygotował się do bloku. Uderzył kolcem… we własną głowę.
– Zatrułeś się własnym jadem… Potworze….
Odszedł, nie chciał już ani chwili przebywać w tym miejscu, ani patrzeć na martwe ciało skorpiona.

      Bagna już dawno zostawił za plecami. Znajdował się w pięknym lesie. Znać tutaj było obecność wszelkiego zwierza leśnego i ptactwa. Ziemia była gęsto usiana grzybami i ziołami. Drzewa majestatycznie wznosiły swe korony ku błękitnemu niebu. Ponad tym, niby król na swym tronie znajdowała się świątynia. Strzeliste kolumny, witraże przestawiające sceny z życia mieszkańców lasu: Wilk na polowaniu, Niedźwiedź łowiący Ryby, dwa Jelenie ścierające się na potężne poroża…. Była cała z białego marmuru.
– Więc dotarłem – powiedział do siebie.
– Dotarłeś – odpowiedział głos z wnętrza budowli.
– Ty jesteś Vertumnus? Pan Lasu i Poziomek?
– To mnie szukałeś.
– Więc Ty znasz wszystkie odpowiedzi, których szukam?
– Nie. Ale razem możemy spróbować je odnaleźć.
Ruszył po schodach ku wrotom świątyni… Jednak w sercu pozostał cień wątpliwości…
– Czy na pewno znajdę to, czego szukam?

Koniec


Dla Verta, dzięki za wszystko…
The Messenger Of Fire
Jadowity
9/10.XII.2003