Opowiadanie o pewnym magu i potworze, który chce zawładnąć światem. Ponieważ to pierwszy tekst autora, uprasza się o wyrozumiałość. Jeśli opek się spodoba, mam w planach jeszcze co najmniej dwie części

Cztery demony – Ogień

Był piękny, jasny dzień. Słońce przypiekało mocnym żarem, a na łąkach wesoło brzęczały trzmiele. Pewien mężczyzna poruszał się traktem prowadzącym w nieznanym mu chyba kierunku. Warto na chwilę zatrzymać się przy tym mężczyźnie. Był ubrany w długi szary płaszcz, wcięty w talii, jakby przewiązany niewidzialnym pasem. To, że wędrowiec był mężczyzną dało się wywnioskować jedynie obserwując jego ruchy, gdyż skrywanej pod obszernym kapturem twarzy nie można było dostrzec. W ogóle, patrząc na tego osobnika miało się wrażenie, jakby to sam płaszcz poruszał się wzdłuż drogi. Ów człowiek nie posiadał żadnego bagażu i pokonywał trasę w zawrotnym, jak na pieszego, tempie.Mężczyzna wędrował w stronę miasteczka Garvinell. Po kilku godzinach marszu dotarł do tej mieściny. A dziwna to była osada. Rozciągały się nad nią gęste, ciemne chmury nieprzepuszczające słonecznych promieni. Bardzo ciekawym był fakt, że na drodze panowała wspaniała pogoda. Chmury pojawiały się jakby za szklaną ścianą, bardzo równo ucięte. Mężczyzna w szarym płaszczu przez całą drogę maszerował jednostajnie. Choć przemierzał wiele kilometrów, ani razu się nie zatrzymał. Kiedy postawił stopę na kolorowym bruku ulicy (osada była typu otwartego – nie posiadała murów obronnych), stanął jak wryty.
      – Gdzie ja jestem? – powiedział półszeptem sam do siebie – Co ja tu robię? – dodał po chwili. Rozglądał się dookoła, próbował zawrócić na trakt, ale coś mu nie pozwoliło. Wyglądało to tak, jakby nie mógł podnieść nogi. Mechanicznie odwrócił się i znów jednostajnym marszem przemieszczał się w głąb miasta. Czarne, jak dotąd, chmury zaczęły zmieniać barwę. Powoli stawały się granatowe, potem ciemnofioletowe. Wyglądały coraz bardziej złowrogo.

***

Tymczasem do miasta zbliżał się inny, podobnie ubrany, bardzo wysoki mężczyzna. Miał na sobie obszerny, fioletowy płaszcz przepasany brązowo-żółtą liną. Twarz ukrytą w szerokim kapturze i ręce obleczone szerokimi rękawami spowijała ciemność. On także nie posiadał żadnego worka ani tobołka. Z lewego rękawa wystawał mu tylko solidny kij zakończony wyrzeźbioną głową węża, może smoka. Dziwnie niósł ten kij – w rękawie, miast się nim podpierać. Może stracił lewą rękę? Wydawał się bardzo podobny do poprzedniego wędrowca, jednak poruszał się normalnie: nie za szybko, nie za wolno. Od tamtego różnił go też kierunek, w którym zmierzał, gdyż próbował dotrzeć do miasta z przeciwnej strony i dobrze znał cel swojej podróży. Wędrował bowiem do grodu Teiwaz, poświęconego skandynawskiemu bogowi wojny i sprawiedliwości, Tyrowi. Miał się tam odbyć sąd nad jego niewinnym przyjacielem. Garvinell traktował tylko jako miejsce dzisiejszego odpoczynku.Kiedy osobnik dotarł do miasta, od razu rzuciła mu się w oczy „chmurzasta anomalia pogodowa”. Bardzo go ona zaciekawiła, szczególnie już prawie fioletowo-czerwony kolor chmur, jednak był trochę zmęczony i nie miał ochoty zastanawiać się na ulicy nad niezwykłością tego, co ujrzał na niebie. Uznał, że jeśli z tych chmur ma być deszcz, burza lub Wielki Tyr wie co jeszcze, to lepiej od razu załatwić sobie nocleg. W tym celu udał się do gospody. Nie zwracając na siebie uwagi, zajął miejsce przy stole. Podeszła do niego młoda dziewczyna – kelnerka. Do izby nie wpadało wiele światła, a płonące na ścianach pochodnie nie dawały go dużo, więc nikt nie zauważył spowijającej twarz przybysza ciemności.
      – Co mogę podać strudzonemu wędrowcowi? – zapytała grzecznie służka i uśmiechnęła się, odsłaniając dwa rządki nierównych, brudnych, popsutych zębów.
      – Daj mi kufel piwa i dobrą fasolę – odparł nieznajomy.
      – Proszę bardzo, zaraz przyniosę.
W czasie oczekiwania tajemniczy przybysz mógł wreszcie rozmyślać o zaobserwowanych chmurach. Nie wydawały mu się zwykłymi, burzowymi cumulusami. Coś go w nich niepokoiło. Miały złą energię i roztaczały złowieszczą aurę nad miastem… Tak wyraźnie czuł to dopiero teraz, siedząc spokojnie w ciemnej knajpie. Knajpa była murowanym, krytym dachówką budynkiem, znajdującym się w środku miasta przy głównej ulicy. Naprzeciwko gospody znajdował się kwadratowy, dość duży plac, przy którym, oprócz omawianego budynku, znajdowały się jeszcze dwa ważne w mieście miejsca: ratusz i dom publiczny.Po kilku minutach do człowieka w fioletowym płaszczu dotarł zapach świeżej fasoli, a wraz z nim kelnerka, która miała właśnie postawić mu talerz na stole. Naraz do gospody wpadł wystraszony mężczyzna. Mógł mieć jakieś trzydzieści lat. Nosił zieloną koszulę i czarne spodnie. Jego duży brzuch otaczał skórzany pas ze złotą sprzączką. Człowiek krzyczał dyszkantem na całe gardło:
      – Ludzie! Świat się kończy! Niebo płonie! Ratujmy się! Niebo płonie! Mówiłem, że te chmury nie wróżą nic dobrego!
Podróżnik poderwał się ze swego stołka i podbiegł do okna. Rzeczywiście, chmury zamieniły się w wiszące masy ognia i lawy. Wyglądały tak, jakby zaraz miały spaść na miasto i spowodować jego zagładę. Wędrowiec wyszedł na ulicę i uważnie przyglądał się „płonącemu niebu”. Za jego plecami panował rozgardiasz. Rozhisteryzowana ludność biegała wkoło, wpadając na siebie. Panika opanowała każdego mieszkańca, który ujrzał ogniste zwały. ON jednak spokojnie wpatrywał się w to ciekawe zjawisko. Jego twarz zapewne przybrała wyraz wielkiego zamyślenia. Musiała, bowiem przybysz myślał bardzo intensywnie. Zaczynał dostrzegać w ognistych chmurach coś naprawdę nadzwyczajnego – i nie chodziło już o ich kolor. O wiele bardziej niesamowite było to, że sprawiały wrażenie, jakby próbowały ułożyć się w jakiś kształt, przybrać jakąś konkretną postać.W pewnym momencie uszu maga (nie widzę sensu dalej tego ukrywać, pewnie sami dawno się już tego domyśliliście – tak, tajemniczy nieznajomy był magiem) dobiegł przeraźliwy jęk. W pierwszej chwili nie zwrócił na niego żadnej uwagi. Uznał, że to ktoś z motłochu ciskającego się po ulicach był właśnie tratowany przez współobywateli. Jednak kolejny jęk był głośniejszy, przechodził w wycie człowieka, którego trawi potworny ból. Mag, stojący na środku kwadratowego placu przed zajazdem, rozejrzał się i zobaczył po swej prawej stronie, w odległości kilkunastu kroków od siebie, mężczyznę, którego my już znamy. Był to ten sam osobnik, który w szarym płaszczu przybył do Garvinell przed „fioletowym” magiem. Człowiek ten doświadczał straszliwych kaźni. Próbował się podnosić z ziemi, ale raz po raz upadał. Coś niszczyło go od środka. Nie miał już szarego płaszcza, który prawdopodobnie gdzieś porzucił. Był półnagi. Jego zielone tęczówki oczu jęły powoli zanikać. W końcu w oczodołach tkwiły same białka, emanujące niesamowitą, jaskrawą poświatą. W tej chwili mężczyzna przestał krzyczeć, a rozhisteryzowani ludzie stanęli w bezruchu, jakby jednocześnie zatrzymani jakąś nieziemską siłą. Zapanował spokój. Nawet wiatr przestał wiać. Wszyscy zwrócili się w stronę półnagiego przybysza. „Fioletowy” mag poczuł, że jemu też coś karze na niego patrzeć. „Świetlistooki” stał dumnie, patrzył wprost przed siebie, powoli otworzył usta. Wydobył z siebie niski, gardłowy, głos jakby spod ziemi.
      – Strzeżcie się! – mówił – Strzeżcie się, bo jesteście zgubieni! Przejmuję władzę nad wami i tym miastem. Jeśli będziecie mi posłuszni, może daruję wam życie. Będziecie dla mnie pracować w pocie czoła, aż osiągnę największą moc!
Mag chciał spytać: „Kim jesteś?”, ale, ponieważ inni wyglądali jak zaczarowani, postanowił nie ujawniać odmienności swego stanu. Mimo, iż nie zadał tego pytania, dostał odpowiedź:
      – Jestem Eohdon! Najpotężniejszy demon tego świata, a dzięki wam osiągnę moc zdolną ten świat zniszczyć! Cha! Cha! Cha! – zaśmiał się złowieszczo. Potem podniósł lewą dłoń i strzelił palcami.
Ludzie natychmiast ruszyli do pracy. Jedni bez wytchnienia harowali w kopalni diamentów, którą stworzył demon po tym, jak uznał, że jest mu ona potrzebna. Inni kopali olbrzymie rowy, które miały ułożyć się w pewien wzór widoczny z lotu ptaka. Jeszcze inni rzeźbili magiczne posągi i obrabiali wydobyte diamenty. Najgorszym zajęciem było jednak przetapianie złotych kosztowności. Demon lubił zabawiać się swą mocą i lekkim skinieniem ręki, którym posyłał falę energii, wrzucał nieszczęśników do naczynia z wrzącym metalem. Wszystko to zaczęło się przecież nagle, a wyglądało, jakby trwało od kilku lat.

***

„Fioletowy” mag, widząc powagę sytuacji, przeteleportował się do pobliskiego lasu. Chciał w spokoju zastanowić się, czy warto w ogóle niszczyć demona. Zastanawiał się też, dlaczego potwór nie wyczuł jego aury, a już to, że nie zauważył teleportu graniczyło niemal z cudem. Czarodziej uznał niekompetencję demona za dobrą kartę i postanowił się zmierzyć się z ciemiężycielem mieszkańców Garvinell. Stwierdził, że przyda mu się mała rozgrzewka przed procesem w Teiwazie – uważał, że niezawisłe sądy niezawisłymi sądami, ale sprawiedliwość musi być po jego stronie. Zatrzymał się w lesie, żeby zebrać siły do walki z demonem. Był naprawdę silnym czarownikiem, ale nie znał przeciwnika i wolał się trochę zregenerować przed walką, żeby nie było nieprzyjemnych niespodzianek.
Przez siedem dni mag zbierał zioła i sporządzał z nich rozmaite mikstury, które następnie wypijał lub oblewał nimi swój kij. Właściwie teraz już dobrze było widać, że kij to wspaniale wykonana laska zakończona piękną rzeźbą głowy węża Ansuzthorna – uosobienia siły ducha, wiedzy i mądrości. Mag gromadził w sobie moc całej otaczającej go przyrody. Wiedział, że demony nie są łatwymi przeciwnikami i żeby pokonać nawet najsłabszego, trzeba być w dobrej dyspozycji. Nad lasem zbierały się białe obłoki, drzewa traciły swe kolory, wszystko wkoło coraz bardziej blaknęło. Mag odbierał naturze siły witalne, wzmacniał się, potęgował swą moc, był jednak pewien, że wykorzystana przez niego przyroda odrodzi się.
Kiedy skończył wszystkie tajemnicze rytuały, wypróbował i przećwiczył większość zaklęć, wyruszył ścieżką w stronę traktu. Nadszedł czas opuszczenia schronienia w lesie. Nadszedł czas próby sił.

***

Drogę przebył zadziwiająco szybko. Swą laskę jak zwykle trzymał ukrytą w lewym rękawie, co pozwalało mu, jak można było wywnioskować z obserwacji w lesie, dość dobrze ją ukryć, a w potrzebie szybko chwycić prawą ręką, w pięknym stylu wyciągnąć i natychmiast rzucić czar. A trzeba zauważyć, że „fioletowy” mag zwracał wielką uwagę na to, jak efektowne są jego ruchy i czary. Chciał budzić podziw i respekt.Stojąc na brukowanej ulicy, czarodziej wpatrywał się w magmowe chmury. Wyraźnie przybrały one postać jakiejś potężnej bestii otoczonej ognistym okręgiem. Bestia miała cztery rogi na głowie i po trzy na każdym z barków. Głowa przypominała pysk wielkiego byka, a reszta ciała – pięknie umięśnionego mężczyznę. Mag bardzo zaniepokoił się mając przed oczami taki widok. Czytał kiedyś o prademonach ziemskich żywiołów. Te cztery potwory miały dawno temu rządzić światem. Ponieważ były złymi władcami, lubiącymi bawić się życiem swych podwładnych, wśród ziemskich ras zawiązała się koalicja. Siedmiu potężnych czarowników, po jednym z każdej rasy, przez siedem lat myślało nad sposobem pokonania prademonów. Kiedy znaleźli rozwiązanie, udało im się na zawsze uwięzić prześladowców w innym wymiarze. Teraz, najwyraźniej na skutek jakiegoś sprzężenia światów równoległych, jeden, a może i cała czwórka prademonów, przedostał się do naszego wymiaru i próbował ponownie zawładnąć ziemskimi rasami.„Fioletowy” czarodziej, na szczęście, pamiętał stary rytuał i potrafił odesłać demona tam, skąd przyszedł. Jednak znaki na niebie wskazywały, że Eohdon urósł w siłę. Przed uwięzieniem prademony potrzebowały się nawzajem, ponieważ każdy władał inną częścią przyrody. Teraz jednak prademon ognia rządził też powietrzem i skoro posiadł już taką władzę, to prawdopodobnie potrafiłby też zmienić w lawę wody jeziora czy morza. Mag, który chciał go pokonać, musiał być bardzo potężny, rozważny i sprytny.Kiedy nasz bohater uznał, że jest gotów do walki, ruszył na plac przed karczmą, w której gościł tydzień temu. Stanął na środku deptaka i krzyknął:
      – Prademonie! Eohdonie! Jam jest ten, który odeśle ciebie tam, gdzie twoje miejsce! Wyzywam cię!
      – Któż mnie wzywał? – odparł demon zaspanym głosem – Kto śmiał mnie obudzić? Macie pracować i już!
      – Eohdonie! Wyzywam cię! Wrócisz tam, skąd przyszedłeś! – czarodziej krzyczał w eter, ponieważ nie widział potwora.
Nagle powietrze zawirowało. Zapanował straszliwy upał. Suchy wiatr prawie zerwał magowi kaptur z głowy. Przed pogromcą demonów pojawił się mężczyzna opętany przez bestię. Wyglądał dokładnie tak, jak wtedy, kiedy ostatnio go widziano.
      – Kimże ty jesteś, że ważysz się wypowiadać takie słowa? Życie ci niemiłe? – spytał gniewnie „Świetlistooki”.
      – Jam jest lord Drakmore z Dreamii. Nie pozwolę, byś zniszczył świat! Wracaj do swojego wymiaru! – krzyknął mag.
      – Przecież ja wcale nie chcę go niszczyć. Czymże bym władał? – tłumaczył się demon. Po chwili dodał okropnym, jeszcze głębszym niż wcześniej głosem – Ale ty i tak zginiesz. Denerwujesz mnie. Nikt bezkarnie mnie nie znieważa – Eohdon podniósł lewą rękę, chcąc uśmiercić swego przeciwnika, ale jego niewidzialny czar nie podziałał. Odbił się o świetlistą, złotą tarczę, którą mag stworzył na poczekaniu. Eohdon bardzo się zdziwił.
      – Jestem pod wrażeniem, niewielkim, ale zawsze – rzekł ironicznie – Jednak to nie znaczy, że daruję ci życie! – dorzucił przerażającym głosem.
Mag nie czekał już dłużej. Wyciągnął swą laskę. Była wspaniała. W lesie nie wyglądała tak pięknie. Teraz dookoła kija wiła się złota lina. Głowa węża też była złocona, a oczy zastępowały mu dwa czyste diamenty, w których jakby tkwiło życie. Historia tej laski zapewne musiała być niezwykle ciekawa.
Czarodziej uniósł kij przed siebie. Diamentowe oczy zaświeciły niebieskim blaskiem. Całą wężową głowę obejmowała fioletowa poświata. Drakmore wykonał kilka szybkich ruchów ręką i laską. Wypowiedział przy tym jakieś magiczne słowa w nieznanym języku. Z jego klatki piersiowej wystrzeliła biała kula. Trafiła ona w „Świetlistookiego”. W jednej chwili w jego oczach znów pojawiło się życie. Po demonie nie było ani śladu. Oswobodzony mężczyzna był zdezorientowany. Nie wiedział, co się dzieje. Rozglądał się dookoła. W tym samym czasie z amoku wyszli wszyscy mieszkańcy Garvinell. Kiedy zorientowali się, kto ich uratował, zaczęli wznosić dziękczynne okrzyki. Skandowali imię wybawcy:
      – Drakmore! Lord Drakmore! – słychać było w całym mieście. Mer kazał wydać wielką ucztę na cześć „fioletowego” maga. Jednak ten wcale się nie cieszył, próbował się wyrwać, ale tłum wzniósł go na rękach i zaniósł do karczmy. Pogromcę demona martwiło to, że chmury nie znikły. Zmieniły swój kolor i kształt, ale nie znikły. W miasteczku nadal panował mrok.
Zaczynała się uczta. Mer, ubrany tak, jak na co dzień (bo nie miał czasu się przebrać), w ciemną koszulę z płótna i takież spodnie, wygłosił krótką mowę:
      – Ucztujemy dziś na cześć tego oto wspaniałego czarodzieja, gościa honorowego i naszego wybawcy. Poznajcie wszyscy jego imię. Przedstawiam wam lorda Drakmore z Dreamii. – teraz zwrócił się do odzianego w purpurę – Lordzie, chcę ci serdecznie podziękować w imieniu wszystkich naszych obywateli. Będziemy ci dozgonnie wdzięczni, tak jak i nasze dzieci, wnukowie i prawnukowie, i ich dzieci. Jesteś u nas zawsze mile widziany. Jeśli zechcesz u nas zabawić do jutra, to podczas uroczystej gali wręczę ci złote klucze do naszego miastecz…
Nie zdążył dokończyć. W tym momencie jakaś potężna siła rozerwała go od środka. Cała gospoda tonęła we krwi. Chwilę później budynek stanął w płomieniach. Zgromadzeni zaczęli uciekać oknami i drzwiami. Niektórzy wyskakiwali przez nadpalone ściany.      – Wróciłem po ciebie, Drakmore! Stań do walki! Zginiesz z mojej ręki! Więcej nikt nie odważy się na mnie porywać – słychać było okropny, ochrypły i głuchy głos. W mgnieniu oka nie było już gospody, a lord stał sam pośrodku placu. Nie miał przy sobie laski. Leżała niedaleko, ale nie mógł jej do siebie przywołać. Coś blokowało jego moc. Mag spojrzał w niebo. Chmury znów były masami lawy i ognia, i miały kształt okręgu. Poniżej unosiła się skrzydlata, „byczo-ludzka” bestia. W stronę czarodzieja poleciał deszcz ognistych kul. Drakmore wykonał parę uników. Był straszliwie szybki, ale przed jednym pociskiem nie zdążył się uchylić. Nakrył się tylko swym płaszczem i zaraz poczuł uderzenie fali gorąca. Upadł. Nie mógł złapać tchu i nic nie widział. Zaczął intensywnie myśleć o lasce z głową węża i nagle spostrzegł ją tuż przed sobą. Wyciągnął rękę i całkowicie odzyskał wzrok.
Odwrócił się, wyszeptał kilka słów w starej mowie elfów i posłał w stronę demona silną strugę wody. Zanim struga dotarła do celu, potwór zasyczał i krzyknął: „Shagaraha”. Woda zmieniła się w lawę, która, trafiając w cielsko bestii, powiększyła jej ciało.      – Jestem potężniejszy niż kiedyś. Nie pokonasz mnie takimi tandetnymi sztuczkami! Posmakuj tego! – krzyknął Eohdon i począł miotać w lorda ognistymi smugami. W tym czasie wypowiadał zaklęcie, które miało ostatecznie zniszczyć oponenta.
Drakmore zasłonił się przed pociskami polem siłowym. Jednak nie spodziewał się, że Eohdon tak szybko rzuci na niego zaklęcie memorii. Polega ono na tym, że rzucający zaklęcie wysyła promień światła, który podąża za ofiarą tak długo, aż w nią trafi. Na szczęście, lord był w szczytowej formie i po serii uników, ochronił się czarem neutralizującym zaklęcie demona. W jednej chwili odtańczył sekwencję kroków i krzycząc: „Monsmaree!” wycelował laskę w niebo. Z oczu węża wypłynął słup ognistej mazi. Na wysokości Eohdona słup zamienił się w obrzydliwego potwora, przypominającego wyglądem glinianą-wodną ośmiornicę. Monsmaree rzucił się na demona. Drakmore dobrze wiedział, że jego „pupil” nie ma zbyt wielkich szans w walce z tak potężnym przeciwnikiem. Jednak wcale nie chodziło o zwycięstwo. Czarodziej potrzebował po prostu chwili nieuwagi prademona i tylko Monsmaree mógł mu w tym momencie pomóc. Teraz adept magii mógł rzucić czar zmniejszający magiczną aurę i przeteleportować się w ustronne miejsce za ratuszem.Tutaj wyjął spod płaszcza naczynie z jakimś płynem oraz liście dziwnego ziela. Z naczynia zdjął pokrywkę i zaczął rozlewać ciecz na ziemi, rysując nią pentagram. W środku wpisał kilka magicznych symboli i trzy runy: Eihwaz, Sowulo i Urd. Potem rozkruszył ziele i posypał nim nakreślony znak. Trzymając laskę nad środkiem pentagramu zaczął wypowiadać słowa zaklęcia:
„Eisu, mato eisu. Eisu mato, eisu. Damo negiro anno Eohdon morid. Eisu, mato eisu. Eisu mato, eisu. Nekro logido akro, eisu mana partos.”
Powtarzał to kilkakrotnie. Począł powoli znikać razem z pentagramem, kiedy nie było go już widać, okazało się, że przeniósł się na środek placu, przy którym stał ratusz. Demon, który właśnie pokonał Monsmaree, natychmiast zauważył Drakmore’a i posłał w jego kierunku wielki deszcz ognia, jednak każdy pocisk z błyskiem odbijał się w odległości metra od lorda. Eohdon spróbował więc spopielić przeciwnika, ale magiczna zasłona nie dopuszczała do niego żadnych czarów. Kiedy prademon wysłał w kierunku maga kilka ognistych psów, przeciwnik kończył właśnie powtarzanie zaklęcia po raz siódmy.
      – Eisu Eohdon morid! Rakadan! – krzyknął i na bestię spadła świetlna masa. Mieniła się kolorami i emanowała chłodem. Demon wpadł w szał, ale już nic nie mógł zrobić. Nad nim otwierał się portal, który powoli go zasysał. Czerwono-pomarańczowa bestia traciła swój kształt, rozciągała się w stronę jasnego przejścia. Miastem wstrząsnął przeraźliwy, potężny ryk, a potem portal rozbłysnął oślepiającym światłem i zniknął. Zapanowała ciemność. Była już noc. Pierwszy raz od dłuższego czasu Garvinellanie mogli to na pewno stwierdzić, gdyż znikły chmury. Nad miastem było czyste niebo z jasnym miesiącem w pełni. Ludzie wyszli z ukryć i zaczęli wiwatować:
      – Niech żyje Drakmore! Lord Drakmore patronem naszego miasteczka!
Właśnie, a co z lordem Drakmore? Znajdował się nadal na środku placu. Słaniał się na nogach. Był wycieńczony i blady. Znikła ciemność pod jego kapturem. Można było ujrzeć jego spokojną, młodą, ładną, kościstą twarz o regularnych rysach, jego ciemnografitowe oczy i kruczoczarne włosy. Kilku młodzieńców podbiegło, by mu pomóc. Doprowadzili go do domu zmarłego mera. Tam kobiety przygotowały mu strawę i napoiły go. Wszystkie cieszyły się, że nareszcie demon został pokonany. Tylko jedna, bardzo ładna, jasnowłosa dziewczyna chlipała w kąciku. Lord Mercurius Drakmore był bardzo spostrzegawczy. Mimo swego ogromnego zmęczenia, zauważył panienkę i spytał co jej dolega.
      – To córka mera, wielmożny panie – odparł mu ubrany w żółty kaftan młodzieniec – bardzo cierpi po stracie ojca. Została sierotą. W ósmym roku życia straciła matkę. Czarodziej przejął się losem dziewczyny. Sam był sierotą. Jego ojciec zginął w walce z czarnoksiężnikiem Merkorem, który potem zabił jego matkę i oskarżył bliskiego przyjaciela Drakmore’a o tę zbrodnię. To właśnie z tego powodu trzystuczterdziestoletni mag wędrował do Teiwaz.
      – Spróbuję dokonać kolejnego cudu – powiedział bardzo cichym, zdradzającym niesamowite wyczerpanie głosem. – Przynieście odzież mera. Pamiętajcie, że musiał ją mieć na sobie chociaż raz.
Córka mera natychmiast pobiegła po ubrania. Nie wiedziała, co czarodziej chce zrobić, ale miała nadzieję, że ujrzy ojca choć na chwilę, na krótki moment, tak, by mogła się z nim pożegnać.
Po kilku minutach na stole znalazło się wszystko, co było potrzebne do rytuału. Ubrania były ułożone tak, jakby miał je na sobie człowiek. Dzban był pełen wody. Obok znajdowała się świeca, garść ziemi, bryłka gliny i złoty sygnet mera. Mercurius rzekł cicho:
      – Spróbuję go wskrzesić, ale musicie mi pomóc, gdyż jestem bardzo słaby. Przysuńcie mnie, proszę, do stołu.
Kiedy znalazł się przy stole, kazał wszystkim chwycić się za ręce i utworzyć krąg wokół stołu. Wtedy zaczął wypowiadać słowa w bardzo dziwnym języku. Sprawiał on wrażenie mieszanki kilku starych, prawie zapomnianych dialektów. Nie przerywając mówienia, Dreamijczyk zapalił świecę, posypał ubrania ziemią, z gliny uformował ludzką lewą rękę i nałożył na jej serdeczny palec złoty sygnet. Następnie umoczył ją w wodzie i za jej pomocą skropił wodą ubrania. W końcu położył ją w miejscu, gdzie kończył się lewy rękaw koszuli i wykonał nad stołem kilka ruchów laską. Najpierw przesunął ją nad nogawkami spodni, później kilka razy obrócił na wysokości serca, w końcu dotknął jej czubkiem miejsca, gdzie powinna być głowa mera. Kiedy powiedział: „Rakadam”, za oknem momentalnie zapadła nieprzenikniona ciemność. Nikt nie widział jeszcze tak czarnej nocy. W jednej chwili zgasł księżyc. Rozpętała się potężna burza z piorunami. Panował straszliwy hałas. Nie było słychać przerw między jednym a drugim grzmotem. Odzież ułożona na stole zaczęła się wybrzuszać. Powoli pojawiał się w niej do niedawna martwy mer miasta. Mercurius, widząc, że jasnowłosa młódka nie może wytrzymać i chce rzucić się ojcu na szyję, krzyknął ostatkiem sił:
      – Stój! Wszyscy czekajcie aż mer sam wstanie!
Następnie zemdlał. Nie widział, jak oślepiająca jasność otoczyłą wstającego mera. Nie widział, kiedy ta jasność zgasła i wszystko wydało się wrócić do normy. Nie widział radosnego powitania ojca z córką.
Dziewczyna, która miała na imię Dalia, uściskała swego kochanego papę. Nie posiadała się ze szczęścia, ale zaraz przypadła do Drakmore’a, widząc, w jakim jest stanie.
      – Panie?! Panie?! Żyjesz?! – mówiła zaniepokojona, klepiąc go dłonią po twarzy. Kiedy przyłożyła ucho do jego piersi, stwierdziła, że serce bije. Kazała zgromadzonym kobietom przygotować posłanie dla wybawcy miasta i, być może, całego świata.Przez całe pięć dni Dalia opiekowała się Mercuriusem, jednak on nie odzyskiwał przytomności. Miejski znachor nie potrafił zbudzić go ze śpiączki. Dopiero szóstego dnia rano mag otworzył oczy. Wielka była radość Dalii i innych mieszkańców Garvinell. Kiedy czarodziej całkiem odzyskał siły, w nowo otwartej gospodzie wyprawiono wielką ucztę na jego cześć. Podczas biesiady mer wręczył Dreamijczykowi klucze do miasta i zaprosił do pozostania wśród Garvinellan. Drakmore podziękował i grzecznie odmówił. Miał przed sobą długą drogę do Teiwaz, gdzie czekał na niego przyjaciel w potrzebie. Nie znosząc pożegnań, korzystając z ciemności nocy (księżyc był akurat w nowiu), wymknął się niezauważony unosząc ze sobą pieczony udziec jagnięcy. Wyruszył w dalszą podróż. Długość trasy trochę go przerażała, jednak odniesione nad prademonem ognia i śmiercią, podwójne zwycięstwo napawało go dużym optymizmem. Maszerował dość szybko i po niedługim czasie ludziom z miasta mógł wydawać się tylko małym punktem na horyzoncie…