Noc przykryła miasteczko ciemnym całunem. Sowy i inne nocne ptaki wyleciały z
gniazd, aby szukać pożywienia dla swych młodych. Same też musiały znaleźć coś dla siebie. Noce stawały się coraz dłuższe, od północy zawiewał częściej zimny wiatr. Po zmierzchu swoje życie rozpoczynała również duża część ludzi. Oni też musieli zarobić. Wszystko drożeje, a żyć trzeba. Karczmy zaroiły się od kurtyzan i wszelkiej maści opryszków, których zakazane twarze niejednego pobożnego człowieka mogłyby przyprawić o lęk. Cóż, miasto zaczęło tętnić swoim zwykłym nocnym życiem.
Marcus spoglądał na to wszystko z rogu oberży „Wesoły Dzik”. Karczma miała wprawdzie inną, nieformalną, acz popularniejszą nazwę – „Różowa Lampka”. Ale jego nie obchodziło nic, co nie jest oficjalną prawdą. Był zawodowcem. Dopił to, co jeszcze miał w kubku, odpędzając się przy tym od młodej, wcale niebrzydkiej dziewczyny, usilnie próbującej zachwalić swe wdzięki i zarobić chociaż kilka denarów. Rzucił barmanowi garść miedziaków, a ten popatrzył na niego wzrokiem, jakim każdy normalny człowiek obrzuciłby kogoś, kto gardzi miejscowym piwem i zamawia zwykłą wodę. Marcus wiedział, że jego nietypowe zamówienie nie wzbudzi przyjaźni oberżysty liczącego na większy zarobek, ale nie interesowało go to. Nigdy nie pił przed robotą. Miał zasady. Owinął się szczelnie czarnym płaszczem i ruszył ciemnymi uliczkami. Gdzieś w oddali darły się koty. Ktoś krzyczał. W bocznej uliczce trzech zbirów napadło na kobietę, która wracała zbyt późno do domu. Miał ochotę jej pomóc, ale po chwili stwierdził, że teraz nie czas na ratowanie świata. Nie mógł ryzykować. Robota czekała. Nie zwrócił nawet uwagi na wyklinających go pijanych młodzików zataczających się w drodze do kolejnej karczmy. Pożyczył im tylko, żeby się utopili.

     Po kilku chwilach dotarł do murów posiadłości stojącej na skraju miasteczka. Szybko powtórzył sobie zadanie. Miał wejść do środka i wynieść dokumenty z czerwoną pieczęcią z pokoju mieszczącego się na najwyższym piętrze. Przerzucił linę i podciągnął się zręcznie. Ukrywając się w cieniu podszedł pod mur domu. Przysiadł za beczką i tam przeczekał, aż strażnik schowa się za zakrętem. Mógł go zwyczajnie zarżnąć, ale nie zrobił tego. Miał zasady. Po chwili rozpoczął mozolną wspinaczkę po obrastającym ścianę bluszczu. Był zawodowcem, więc nie sprawiło mu to większych problemów. Otworzył niedomknięte okno i wszedł do środka. Zapalił świeczkę i zbliżył się do biurka. Nagle poczuł, że coś potrącił. jakby w zwolnionym tempie oglądał spadający na podłogę wazon. Po chwili, która wydawała się być wiecznością, doleciał na ziemię i rozbił się na drobne kawałki. Nie minął nawet czas, jaki potrzebny by był krasnoludowi do wychylenia kieliszka gorzałki, gdy drzwi otworzyły się i stanął w nich drab z obnażonym mieczem. Marcus nie miał wyjścia. Wyciągnął zza pasa naładowanego „Gabriela” i strzelił mu między oczy. Typ padł na ziemię jak rażony gromem, ozdabiając podłogę czerwonym szlaczkiem. Naprawdę nienawidził zabijania, ale strażnik musiał zginąć. Widział twarz Marcusa.

     Złodziej szybko znalazł papiery i już po chwili szedł znowu ciemnymi uliczkami, w stronę znajomej karczmy. Po drodze zahaczył o rynek, gdzie zostawił dokumenty w domu swego przyjaciela. Fakt, że przyjaciel nic o tym nie wiedział, nie przeszkadzał mu zbytnio. Gdy tylko wszedł do oberży, zamówił antałek piwa. Karczmarz spojrzał na niego łaskawym okiem i radośnie wytoczył beczułkę.
     Droga do domu wypadła mu akurat koło rzeczki. Był krztynę pijany, więc zataczał się odrobinę. Raz zatoczył się odrobinę za bardzo i wpadł do rzeczki. Jego ciało wyłowiono potem pięćdziesiąt metrów dalej.

     Miał zasady. Nigdy nie pił przed robotą. Ale jak już to na całego…