To nie parodia „Wiedźmina”
To narodziny nowego superbohatera.

I.

Gdy fioletowowłosy wchodził do miasta nie spojrzał na niego nawet pies z kulawą nogą. Jedynie kilku ślepych żebraków skierowało głowy w jego kierunku, spostrzegłszy jednak, zapewne ponadzmysłowo, że to golec i oni pozostawili go w spokoju. Nienagabywany przemierzył więc główną, a przy tym jedyną ulicę i dopiero gdy zbliżył się do gospody niespokojny wiatr zmierzwił jego niecodziennego koloru czuprynę.
Pchnął drzwi. Nie ustąpiły. Kopnął w nie i odczekał chwilę. Deski zaskrzypiały pod czyimiś ciężkimi krokami.
– Czego? – odezwał się chropowaty głos, jakiego nie powstydziłyby się nawet zasypane piaskiem wszystkich pustyń świata zawiasy. – Nie widzi, że zamknięte?
– Jestem umówiony – nie tyle odpowiedział co odwarczał nieznajomy tym rodzajem głosu, jaki można sobie wyrobić podrzynając od siódmego roku życia gardła.
– Wszyscy tak mówią, a ja potem muszę zmywać krew i pozbywać się trupów – marudził gospodarz otwierając jednak.
Kiedy już usunął ostatnią zasuwę i odpiął ostatni łańcuch, uchylił drzwi i zamilkł natychmiast i tylko spoglądał na przybysza z rozdziawioną gębą. Nieznajomy był bowiem równie umięśniony co gospodarz brzuchaty, tyleż wysoki co gospodarz niziutki i tak ponuro milczący jak gospodarz gderliwie rozgadany. Dwa archetypy przyglądały się sobie nawzajem w milczeniu, po czym ten niższy dokonawszy kilku oczywistych spostrzeżeń ustąpił drogi wyższemu.
Nieznajomy wkroczył do izby zwyczajem tajemniczych zabijaków krokiem tyleż zdecydowanym co powściągliwym, niewyzywającym wprawdzie, ale jasno dającym do zrozumienia wszystkim obecnym, że próba naciągnięcia go na piwo będzie równoznaczna z samobójstwem. Być może śmierć nastąpi przez utopienie w kadzi, byłoby to jednak jedyne pocieszenie. Wszystkie rozmowy ucichły na moment, jak należy, by po chwili rozbrzmieć jeszcze żwawiej i donośniej w jasnym wyrazie braku zainteresowania i nie zwracania uwagi. Jedynie kilka spojrzeń śledziło nieznajomego gdy rozglądnąwszy się podszedł do najbardziej zacienionego z ukrytych stolików i usiadł za ciężkim stołem tak jak siadają koty, gdy próbują udawać przed myszą, że nic a nic ich ona nie obchodzi. Zaraz potem wykonał dyskretny ruch dłonią.
– Ani chybi, będzie rozróba – jęknął gospodarz i niechętnie powlókł się w stronę przybysza.
– Piwa! – warknął na niego nieznajomy, który chyba nie potrafił inaczej. – Tylko, żeby to było piwo, a nie kozie szczyny z dodatkiem wody!
Gospodarz parsknął tylko robiąc obrażoną minę i zawołał Jennkę, dziewkę służebną. Potem, nieco potem, pomyślał: „Właściwie sam tego chciałem… Co za licho mnie podkusiło, żeby wzywać Jennkę…” Kiedy Jennka podchodziła do nieznajomego cała sala kołysała się do rytmu jej bioder. I cóż, że były odrobinę za szerokie, kiedy potrafiła tak nimi kołysać…
Postawiła dzban piwa przed nieznajomym nieco zbyt gwałtownie, tak, że odrobina bursztynowego napoju rozchlapała jej się na dłoni. Szybko zlizała płyn jednym pociągnięciem języka i uśmiechnęła się do nieznajomego. Dla tego uśmiechu tysiąc okrętów niewypłynęłoby prawdopodobnie w morze, jednak możnaby dlań wysupłać co nieco z sakiewki. Na nic innego zresztą nie liczyła mrugając do niego zalotnie. Co ją obchodziły jakieś okręty.
Choć może wydawać się to zdumiewające, nieznajomy odwzajemnił jej uśmiech. Taka to była po prostu dziewczyna, może niespecjalnie ładna, ale nie sposób się było do niej nie uśmiechnąć.
Widząc ten uśmiech na ponurej zwykle i zoranej bliznami twarzy przybysza, gospodarz uświadomił sobie co uczynił i zaczął pośpiesznie chować łatwo dostępne dla nisko latających ław dzbany i butelki.
I dobrze czynił. Bowiem kiedy Jennka, cały czas odprowadzana nie tyle życzliwym, co łakomym, spojrzeniem nieznajomego, wracała na zaplecze, Rudy Ontek, stały bywalec gospody, uszczypnął ją w pulchny tyłek. Jennka pisnęła, podskoczyła i odwracając się gwałtownie trzasnęła Ontka z rozmachem w pysk. Ontek roześmiał się, oddał jej, tyle, że z mniejszym rozmachem, i rechocząc przyciągnął ją do siebie. Jak zwykle w piątek. Piątki były bowiem porą Ontka.
Tyle, że nieznajomy o tym nie wiedział. Nie był przecież tutejszy.
Jennka wiła się i piszczała a Ontek rechotał. Jego kompani też przybrali radosne miny na swe twarzuchny i tylko głupek Honcuś nie uśmiechał się ze swojego kątka. Do Honcusia wszystko docierało z opóźnieniem.
Nieznajomy, dla odmiany, chwytał wszystko w lot. Szkoda tylko, że nie znał lokalnych zwyczajów.
Wstał i pozornie niedbałym krokiem podszedł do stolika, przy którym Ontek szarpał się z Jennką. W całej powadze swej postury stanął nad rozrechotanym stałym klientem i powiedział to, co w takich sytuacjach zwykli mówić prawdziwie twardzi mężczyźni:
– Nie rozlewaj waćpan piwa.
Ontek istotnie rozlewał piwo ze swego kufla na prawo i lewo, prawdę jednak rzekłszy, nie tylko jego należało za ten fakt winić. Trudno jest trzymać równocześnie piwo i wijącą się niewiastę. Nawet jeśli ta niewiasta wije się jedynie pro forma.
– że co? – zdziwił się Ontek, do którego nikt nigdy w życiu nie powiedział per: „waćpan”. Odwrócił się przy tym dość gwałtownie i, naturalnie, rozlał piwo.
Nieznajomemu mignęła przez moment rumiana twarz Jennki i jego spojrzenie złagodniało. Kiedy jednak spojrzał znów na Ontka, w jego oczach lśniła tylko stal.
– Nie rozlewaj waść piwa – powtórzył więc głosem pełnym tego rodzaju spokoju, od którego doświadczeni karczmarze zaczynają siwieć na zawołanie. Zabijaki zaś na całym świecie powstają z miejsc a miecze, topory i noże same wskakują im do rąk.
Ontkowi nieobcy był nastrój, jaki nagle zapanował w gospodzie. Odepchnął Jennkę i wstał, by spojrzeć nieznajomemu prosto w oczy. Nie udało mu się to, bowiem, choć był słusznego wzrostu, przybyszowi dorównać nie mógł. Jednak gdy wstawał napitek w jego kuflu (którego w przeciwieństwie do Jennki nie odepchnął) zakołysał się niebezpiecznie, aż kilka jego kropel przekroczyło radośnie krawędź naczynia i żwawo wymknęło się na wolność.
Ontek i nieznajomy przyglądali się przez chwilę w zamyśleniu piwu spływającemu po spodniach tego drugiego. Cisza narastała i przedłużała się, aż przerwał ją ze swego kątka głupi Honcuś, który, jako się rzekło, reagował z opóźnieniem:
– Dobra Ontek, dobra! Dawaj ją, dawaj!
Adwersarze spojrzeli, nieco zdziwieni, na Honcusia. Potem popatrzyli na siebie, a jeszcze potem, ale bardzo szybko, Ontek patrzył przez ułamek sekundy na zbliżającą się pięść nieznajomego. Przez całkiem sporo następnych chwil mógł sobie spoglądać w którą tylko stronę zapragnął, ale wszędzie i tak widział jedynie gwiazdy. Wirowały.
– Przecież prosiłem waści, żebyś nie rozlewał piwa – powiedział z troską nieznajomy i spojrzał na Jennkę tym rodzajem spojrzenia, w którym możnaby się zakochać, gdyby się akurat nie piszczało z przestrachu.
Nieznajomy prawidłowo odczytał jej pisk i odwrócił się ku Ontkowym kompanom. Pora już ku temu była najwyższa, bo właśnie uporali się z wstawaniem.
– Patrzaj no Reguś, jak to się obce w naszym grodzie szarogęsią! – wydusił z siebie ten najniższy, ale jak każe logika opowieści, najbardziej wygadany.
– Ano, Derhard, gęsią się – zgodził się z nim chętnie olbrzym o niewinnych oczach małego dziecka. Był, choć to nieproste, znacznie wyższy nawet od nieznajomego. Ten potrafił to docenić. Spojrzał spod na wpół przymkniętych oczu na Regusia i uśmiechnął się lekko.
– Jakie to niewychowane, no! – pokiwał smutno głową Derhard. – Przyjeżdża w obce strony i nie zagai miło, nie postawi piwa, nie zapyta o koloryt lokalny, tylko od razu w mordę leci lać. Ot, nie uczyła was, panie, matka godnie zachowywać się w obcych stronach! My, chcąc niechcąc, ten trud na siebie wziąść będziemy musieli…
– Uważaj, mości bakałarzu, bo ze mnie uczeń krnąbrny i nieźle za skórę mogę zaleźć -ostrzegł go drwiąco nieznajomy, cofając się, na wszelki wypadek, o krok.
– Ech, niebezpieczeństwa zawodu! – westchnął Derhard wznosząc oczy ku sufitowi gospody. – Niegodniśmy, ale je na swoje barki weźmiemy…
– Spróbujcie! – rzucił nieznajomy krótko sięgając równocześnie ku mieczowi przewieszonemu poręcznie przez plecy.
Ciszę w lokalu zburzył szybki tupot nóg, tych którzy z różnych powodów czekali z ucieczką do tej właśnie, ostatniej chwili. Nieznajomy i kompanioni Ontka odczekali życzliwie aż w gospodzie pozostaną tylko oni, gospodarz i głupi Honcuś, który jeszcze się wprawdzie uśmiechał szeroko, zaczął jednak dostrzegać coś niepokojącego w zasięgu wzroku.
– Ależ panowie! – zawołał załamując ręce gospodarz – Zmiłujcie się proszę nade mną i nad… – urwał, nie było już potrzeby dokańczać zdania.
Zaczęło się.
Derhard skoczył na nieznajomego z długim sztyletem o szerokim ostrzu. Okazał się zaskakująco szybki, jednak przybysz okręcił się tylko zwinnie i wykorzystując rozpęd atakującego pchnął go między stoliki. Zdawał sobie sprawę, że atak małego miał tylko odwrócić jego uwagę od olbrzyma. Odskoczył i wcale solidna maczuga uderzyła o podłogę w miejscu, w którym stał przed chwilą. Nieznajomy zawirował i odepchnięty kopniakiem Reguś zatoczył się i upadł przewracając stół.
– Heh – parsknął Derhard spomiędzy powywracanych ław. – Proszę, proszę, zdolniacha!
– Heh – odpowiedział parsknięciem nieznajomy. – Proszę, proszę, fajtłapy!
Derhard uśmiechnął się w odpowiedzi pogardliwie. Przerzucił sztylet z ręki do ręki. Nieznajomy zerknął na podnoszącego się niezdarnie Regusia, zarejestrował też, że Honcuś sięga po widelec przyjmując wyraz twarzy zdumiewająco przypominający zamyślenie. Nie podobał mu się uśmiech kurdupla. Coś tu było zdecydowanie nie tak. Coś przegapił. Reguś pozbierał się wreszcie z podłogi i rycząc rzucił się na przybysza. Ten zręcznie uchylił się przed ciosem i ciął z półobrotu. Uniknął opadającego cielska odskakując krok w tył. Nie spuszczał wzroku z Derharda i tylko instynkt ostrzegł go każąc mu się odwrócić. Z cienia pod schodami skradał się ku niemu jeszcze jeden mężczyzna, z krótkim mieczem. Ktoś, kto tylko udał, że wychodzi wraz z innymi, a naprawdę ukrył się w ciemnościach wypatrując korzystnego momentu. Widząc, że został odkryty, zaklął i przyspieszył unosząc miecz do ciosu. Nieznajomy sparował od dołu wyrzucając miecz napastnika wysoko w górę i nim jego przeciwnik zdążył zareagować, opuścił jednym błyskawicznym ciosem swój miecz, tnąc mężczyznę prostopadle przez twarz.
Nieznajomy odwrócił się natychmiast i nadbiegający od tyłu Derhard dosłownie nadział się na jego ostrze.
– Ty sukinsynu! – dobiegł nieznajomego głos Ontka – Oni tylko chcieli pofiglować! Najwyżej by ci połamali kulasy!
Nie zastanawiając się wiele nieznajomy ruszył ku niemu. Ontek krzycząc wyszedł mu naprzeciw z zakrzywioną szablą orkowej roboty. Wyczekał ataku nieznajomego, jak uczył go kiedyś stary Berło, co to był za młodu drużynnikiem u księcia, uchylił się zaskakująco zwinnie i skulony ciął z rozmachem. Nie mógł chybić. Ciało nieznajomego ciągle jeszcze układało się za ciosem jego miecza i samo zmierzało ku ostrzu ontkowej szabli. A jednak ostatnią myślą Ontka, rozpłatanego jednym płynnym ruchem od pachwin ku gardłu, było: „nikt nie może być tak szybki!”
Nieznajomemu nie było dane odetchąć z ulgą. Nie zdążył nawet uśmiechnąć się niedbale a triumfalnie, kiedy złorzecząc rzuciła się na niego Jennka. Cisnęła weń przy tym znalezionym na jednym z nielicznych nie zdemolowanych stołów kuflem. Uchylił się, jak to on, zwinnie, przed tym pociskiem a nie chcąc zranić Jennki, chwycił ją lewą, nieuzbrojoną ręką. Ugryzła go, a kiedy zaskoczony puścił ją na moment, wykorzystała to, by kopnąć go pod kolanem i jeszcze raz, znacznie celniej i boleśniej. Skulił się z bólu dowodząc tym samym, że nie należy do arcymistrzów śpiewania cienkim głosem i w sposób niewysłowienie pechowy nadział się na widelec Honcusia, z którym ten zmierzał dzielnie a uparcie ku skrytemu za beczkami gospodarzowi.
Przez kilka chwil wszyscy przyglądali się konającemu nieznajomemu. Uparcie walczył o życie, jednak nikt nie przeżył jeszcze z ciałem obcym wbitym głęboko w mózg. Kiedy już przestał się ruszać, Honcuś pochylił się i wyszarpnął widelec z jego oka.
– Tak myślałem – westchnął. – Zrzucił mi muchę, co to ją znalazłem w zupie. Nie będzie zwrotu za posiłek tylko za moje słowo, co?
Popatrzył z nadzieją na gospodarza.
Ten wychylił się nawet zza beczek, by odpowiedzieć, nie zdążył jednak, bo drzwi gospody otworzyły się z hukiem i wpadł przez nie zziajany lokalny włodarz.
– Uff! Spóźniłem się trochę gospodarzu! – zawołał na wejście. – Nie widzieliście tu nikogo nieznajomego? Byłem umówiony z takim jednym…
– Echem… – bąknął gospodarz bardzo pragnąc być w tej chwili gdzieś bardzo daleko stamtąd. Włodarz odsapnął i wreszcie dotarł do niego bajecznie kolorowy krajobraz po masakrze, w który wdepnął. Ze wszystkimi szczegółami, a to oznacza, że także z trupem nieznajomego na środku sali.
– No tak – westchnął. – Mogłem się tego spodziewać…
Nieco błędnym wzrokiem potoczył po zgromadzonych.
Jennka spróbowała uśmiechnąć się nieśmiało.
– To kto nam teraz, kurwa, zabije strzygę???!!! – ryknął na nią.

II.

– Bo w mojej zupie była mucha – tłumaczył cierpliwie po raz setny Honcuś uśmiechając się cały czas. Od tego durnego uśmiechu zbierało się włodarzowi na mdłości. Za dwa dni miał nawiedzić gród z okazji wielkich łowów przed kolejną wojenką książe. Uczynni książęcy heroldzi szepnęli włodarzowi, że książe lubi przede wszystkim porządek a nie lubi przede wszystkim cudów. Tymczasem włodarz miał u siebie nieporządek i w dodatku z cudem. Cudem była cholerna strzyga, która zalęgła się w ruinach zamczyska na wzgórzu i widać bardzo jej się tam spodobało bo ani myślała się z nich ruszać.
Chyba, że nocą. Na posiłek.
Winę za zaistnienie strzygi ponosił, w pewnym stopniu, sam książe. On to bowiem, kiedy dopiero aspirował do swej funkcji głowy państwa, zaszlachtował poprzedniego księcia i na wszelki wypadek, by zalegalizować szlachtowanie, ożenił się z jego żoną. Czy byli ze sobą zbyt blisko spokrewnieni, czy też dosięgło ich przekleństwo włóczącego się po zamku książęcym upiora, dość, że to co się urodziło z tego związku nie przypominało ani księcia ani księżnej ani w ogóle człowieka.
Było niewątpliwie płci … hmmm… pięknej (umownie), jednak im więcej lat miało, tym bardziej jasne się stawało, że nie człowiekiem jest a strzygą. Po siedemdziesiątej rozszarpanej mamce, książe zafrasowany wielce uznał, że trzeba się niewygodnej potomkini pozbyć czym prędzej i w tajemnicy przed księżną wysłał strzygę do lasu wraz z myśliwym, który miał problem załatwić.
Jak to jednak czasem bywa to problem załatwił myśliwego, a potem, obrażony na cały świat, przyczłapał do ruin nad miastem i tam już pozostał. Włodarzowi wydawało się jednak, że do księcia może nie trafić takie tłumaczenie. Jedyne co mogło do niego trafić, to wykurzenie strzygi. Przynajmniej na czas jego pobytu.
Wysyłano więc do strzygi posłów z propozycjami chwilowego przekwaterowania. Posłów przyjmowała chętnie i nawet przestała schodzić do wsi po posiłki, jednak wynieść się nie zamierzała.
Włodarz wysupłał więc z i tak już niemal pustej kasy grodu (ech te wydatki na ugoszczenie księcia) ostatnie grosze i wynajął za nie zawodowego zabójcę potworów. Ten pieniądze wziął z góry (przeznaczył je na sierociniec dla królewskich sierot z zadatkami na mesjaszy), przybył i zginął. A zabójca siedział teraz przed włodarzem i domagał się zwrotu półćwierci grosza za zupę, w której znalazł muchę.
– Jak tyś to zrobił? – westchnął po raz setny w pełnym zdumienia przygnębieniu włodarz. – To był największy rębajło po tej stronie gór! Nikt mu nie mógł sprostać!
Nie powinien był pytać.
Honcuś westchnął. Po raz pierwszy w życiu przyszło mu do głowy, że niektórzy wyjątkowo ciężko kojarzą.
– Bo tam była mucha – wyjaśnił cierpliwie. – I jażem szedł ją pokazać gospodarzowi, coby…
– Czekaj, czekaj! – przerwał mu włodarz – I nic dziwnego nie zwróciło twojej uwagi?
Wyraz skupienia pojawił się na twarzy Honcusia.
Musiało trochę potrwać nim przetrawił pytanie włodarza i jeszcze trochę zanim odnalazł na nie odpowiedź. W tym czasie włodarz zdążył lekko posiwieć, za każdym razem bowiem gdy słyszał jakiś hałas za oknem, zrywał się przekonany, że to książe przyjeżdża przed czasem. „gdybym choć nie wysyłał tej depeszy – wzdychał – że wszystko załatwione…”
– Ano tak! – ucieszył się nagle Honcuś – Było dziwne! Jażem siem nawet zdziwił wtedy, pamiętam!
I uśmiechnął się czule do włodarza, szczęśliwy, że udało mu się go zadowolić, znajdując odpowiedź na jego pytanie.
– Tak Honcusiu? – zmęczonym głosem spróbował go zachęcić włodarz. – Pozwól, że ci pomogę. Nie zdziwili cię ci faceci siekący się nawzajem mieczami na środku sali?
– Faceci? – Honcuś zmarszczył brwi. Pytanie o facetów było nie fair. Jak się rozmawia o jednym, nie powinno się nagle zmieniać tematu. Ale dziwny ten włodarz… – Faceci włodarzu? Nie wiem… Ale ta mucha! Ona ciągle jeszcze machała skrzydłami, włodarzu! Chociaż tak długo siedziała w tej zupie, że powinna w niej chyba utonąć, nie? I łypała na mnie oczami, włodarzu. Dziwne, no… I jażem wymyślił, że ona specjalnie mi wpadła do zupy i ją mi żre. I dlatego ja żem poszedł po swoje pieniądze do gospodarza, bo niby z jakiej racji on hoduje se swoje muchy na mojej zupie, cożem za nią zapłacił? I tak to sobie…
W tym momencie włodarz ocknął się ze zdumienia i zareagował.
Piętnaście minut później przestał dusić Honcusia, bo nie dość, że nieźle się tym zmęczył, to jeszcze to bydle w ogóle duszenia nie zauważyło.
– Honcuś, ty bydlaku! Ty mnie zabijesz! – sapnął z trudem łapiąc oddech.
Honcuś, nauczony doświadczeniem przytakiwać gdy nie rozumie, skinął usłużnie głową i uśmiechnął się po swojemu.
Być może, gdyby nie te przytaknięcie i nie ten uśmiech debila, włodarzowi nie zaświtałaby myśl tyleż rozpaczliwa co absurdalna.
A gdyby nawet zaświtała, pewnie odegnałby ją ze śmiechem, gdyby Honcuś nie spytał:
– To jak będzie z tą moją zupą włodarzu? Bo ja tak se kombinuję, że mi się ona słusznie należy…
– Honcuś!!! – ryknął zgnębionym i pełnym rozpaczy głosem włodarz – Ja ci osobiście za tą zupę zwrócę! I jeszcze dostaniesz ode mnie na dwadzieścia takich zup! Ale musisz najpierw coś dla mnie zrobić!
– A co takiego, włodarzu? – zapytał zaciekawiony Honcuś.
– Ty pójdziesz do zamczyska i zabijesz dla mnie strzygę! – wyszeptał włodarz, a oczy rozbłysły mu przy tym diabelsko. – Boś zabił mojego zabójcę, więc to mi się chyba słusznie od ciebie należy, nie?
Honcuś doszedł do wniosku, że jest w tym trochę racji i skinął głową na znak zgody. Zaraz też zaczął się podnosić z krzesła.
– No to idę, co tu tak będę po próżnicy siedział, kiedy się na wieczór zbiera, a to pora na strzygę najlepsza…
Włodarz przyglądał mu się w milczeniu. Zbliżała się właśnie północ, jednak Honcuś nawet na upływ czasu reagował z opóźnieniem.
„Którekolwiek zginie, przynajmniej jednego się pozbędę!” – pomyślał i ta myśl przyniosła mu odrobinę ulgi.
Honcuś odwrócił się jeszcze ku niemu w drzwiach. Był dziwnie czerwony na twarzy.
– Strasznie dziś duszny wieczór, panie włodarzu – wyrzęził. Oczy wyłaziły mu na wierzch. – Pewnie będzie padać. Myśli pan, że to dobrze na strzygę?
„Na bogów! Nawet jego ciało jest tak głupie, że reaguje z opóźnieniem!” – zorientował się włodarz.
I nagle zapragnął by to strzyga ocalała z tego pojedynku.
Nie był jednak pewien, czy ma ona jakiekolwiek szanse w starciu z Honcusiem.

III.

Bycie strzygą ma swoje złe strony, z których wcale nie najbardziej bagatelną jest fakt, że wszyscy chcą cię zabić.
Bycie strzygą ma jednak także swoje dobre strony.
Wśród nich zaś i tą, że zwykle to ty ich wszystkich zabijasz.
Tyle, że wtedy ludzie zaczynają się szwędać możliwie jak najdalej od ciebie i musisz się nieźle nałazić, żeby mieć co do gęby włożyć.
Strzygi wyposażone są w mózg gwarantujący szybkość reakcji. To niezbędne jeśli chce się być długo żyjącą strzygą. Jednak owa szybkość reakcji bierze się głównie stąd, że mózg strzygi nie przywiązuje większego znaczenia do głębszych refleksji. Właściwie tylko by one przeszkadzały. Dla strzygi cały świat dzieli się na to, co można zjeść i na to czego zjeść się nie da. Wśród części jadalnej świata wyróżnia ona zaś to, co jeszcze przed nią ucieka oraz to, co jest już pożerane.
Do tego, jakże klarownego obrazu rzeczywistości, nasza strzyga, musiała, nieboraczka, dodać zupełnie nowy element.
Coś, co jest potencjalnie jadalne, ale lezie na nią jakby nigdy nic.
Dlatego, choć zwykle bezrefleksyjna, tym razem strzyga zawahała się przed atakiem.
Ten przebłysk zdumionej własnym zaistnieniem inteligencji okazał się zaś dla niej zgubny. Honcuś bowiem – on to wszakże był – zdając sobie sprawę z faktu iż przyszło mu wyruszyć na szczególnie niebezpieczne polowanie, skradał się na wzgórze zamkowe czujny i spięty. Nerwy miał napięte jak postronki a wszystkie zmysły wyostrzone do granic możliwości.
Co oznaczało tyle, że dojrzał strzygę na ułamek sekundy przed tym, nim na nią nastąpił.
– Ha! – zakrzyknął i przywalił jej w łeb zabraną z gospody maczugą.
Oszołomienie wywołane tym ciosem wygnało z łba strzygi niebezpieczne zadumanie.Mogła teraz przystąpić do właściwych sobie, strzyżych reakcji. Skoczyła na Honcusia i dopadła go, choć po drodze oberwała jeszcze dwa razy maczugą. Potem jednak dosięgła napastnika (tj. w rozumieniu strzygi – posiłek nieuciekający) i zaczęła szarpać go pazurami i kąsać. Nie wychodziło jej to równie znakomicie jak we wszystkich dotychczasowych przypadkach, była bowiem nieco osłabiona po dwóch Honcusiowych ciosach, ciągle jeszcze miała jakieś szanse. Tak więc strzyga gryzła i drapała, zaś Honcuś walił.
Któreś z nich musiało w końcu ustąpić.

Tej nocy nikt nie spał w miasteczku. Potworne, nieludzie ryki i wycia niosły się ze wzgórza ku dolinie i nie było takiej osoby, która nie zdawała sobie sprawy z rozgrywającej się właśnie okrutnej walki. Może tylko Jennka i Gotrek byli zbyt zajęci sobą nawzajem by zauważyć cokolwiek więcej. Normalnie Gotrek miał prawo do Jennki tylko w środy, skoro jednak piątki zwolniły się tak niespodziewanie, korzystał z okazji, a czynił to z takim zapałem, że pokrzykiwania Jennki i jego radosne posapywanie niemal zagłuszyły ryki ze wzgórza. I przynajmniej najbliżsi sąsiedzi Jennki woleli z przyjemnością powsłuchiwać się w odgłosy u sąsiadów, niż makabryczne echa walki pod ruinami zamczyska. Wieść o szalonej nocy u Jennki rozeszła się po mieście lotem błyskawicy i już po chwili stało pod jej oknami całe miasto. Ludzie nie mieli tam bowiem wielu rozrywek, nie licząc strzygi i mordobić w gospodzie. A te zdążyły im juś spowszednieć.
– To jest przynajmniej kontruk… konkrukt… No takie, życie dające – tłumaczył przybyłemu ukrucić nierząd włodarzowi lokalny szuler i poeta, przezwany od najchętniej używanej karty As Kier.
– Już ja ci dam rzyci! – warknął na niego włodarz, ale słysząc nagłe chichoty dobiegające z tłumu, zorientował się, że odrobinę się zagalopował. – W łeb ci dam! Ech… No dobra, mów co tam widzisz!
As Kier siedział bowiem na drzewie i relacjonował wszystkim zgromadzonym na ulicy widoki, do których jedynie ścieżka dźwiękowa była powszechnie dostępna.
– No więc, wszystko kręci się w kwestii rzyci… – relacjonował poeta aż panie mdlały, a panowie uśmiechali się szerzej i szerzej.
A kiedy jego ochrypły tak od emocji jak od przemęczenia głos oznajmił:
– Skończyli! – ludzie zorientowali się, że już świta.
Zaś włodarz odkrył, że nie tylko Jennka i Gotrek umilkli.
– Hej ludzie! – zawołał – Strzyga! Na demony, zapomnieliśmy o strzydze! Lećcież tam, zobaczcie czy z Honcusia co zostało!
Kilku jego podwładnych strażników, aczkolwiek niechętnie, pobiegło. Rychło wrócili z okrutnie poszarpanym Honcusiem, w którym niewiele już krwi zostało. U jego rozpłatanego gardła wisiały bitki z strzygi.
Włodarz pochylił się nad bohaterem. Ran, jakie odniósł nikt nie mógł przeżyć.
Oddychał.
– Medyka! – zawołał wstając – Rychło mi tu medyka! Ratujcież tego nieszczęsnego idiotę, póki się jeszcze nie zorientował, że nie żyje! A pospieszcie się! Książęce mości będą chciały poznać tego, który uratował miasto!
Raz jeszcze popatrzył na Honcusia. Uparcie oddychał.
„Co za głupie ciało!” – pomyślał – „Nie wie jeszcze, że nie żyje..No, ale jest szansa, że się nie dowie, jak je medyk szybko pozszywa… I wtedy Honcuś stanie przed ich książęcymi mościami…”
A ponieważ włodarz bardzo Ich Książęcych Mości nie lubił, ogromnie go wizja tego spotkania cieszyła.