EDWIN

(…) Wrogowie byli już blisko, tak blisko że Edwin czuł zapach rozkładających się ciał. Teraz dopiero zrozumiał, że sen który ostatnio mu się przyśnił, tak naprawdę wcale snem nie był. Siedmiu krasnoludów, a raczej tego co z nich zostało po spędzeniu dziesiątek lat w ziemi, ospale kroczyło w kierunku wrót zamku. Trafili tu zaledwie przed trzema dniami, w opuszczone ruiny niegdysiejszej strażnicy, która pamiętała niejedną bitwę – „Wygląda na to że jedna z potyczek okazała się zbyt wielkim wyzwaniem dla załogi” – pomyślał Edwin, zerkając jednocześnie na dwie zawalone wieże i pogruchotaną zamkową bramę. Miał co do tego własną teorię, wysnutą na podstawie snów, które nawiedzały go ostatnimi czasy oraz wnikliwej penetracji ruin. Jednak nie czas był teraz na takie dywagacje. Wojownik odruchowo poprawił w rękach miecz, który wczoraj znalazł w zamkowej krypcie. Było to całkiem ładne ostrze, na pewno dużo lepsze, niż jego dotychczasowy ciężki oręż. Przez wizjer hełmu widział stoicką twarz swego przyjaciela, łucznika Lando Talbota, który wbiwszy uprzednio parę strzał w sypki piach przy bramie, powoli naciągał cięciwę łuku. Widział też jak skupiony jest Wolfgang , herbowy którego poznał przed dwoma dniami. Twarzy Rimmona i Ibrasima widzieć nie mógł, gdyż stali oni na murze ponad nim – „No cóż, raz się żyje” – pomyślał i w tym samym momencie rozległ się syk spuszczanych cięciw. Lando, Rimmon i Ibrasim strzelili prawie jednocześnie, przy czym ci z góry celowali w najbardziej opancerzonego z krasnoludów, zda się ich przywódcę. Miało to sens, gdyż mieli o wiele lepsze pole manewru niż Lando. Po pierwszej salwie rozległ się odgłos wyładowania i z muru poszybował w stronę pancernego jasny pocisk. Jeden z czarów często używanych przez Rimmona. Edwin szybko ocenił sytuację: strzały nie zrobiły żadnego wrażenia na nieumarłych, a pocisk Rimmona pancerny złapał w dłoń… Następna salwa… Nic… – „No tak” – pomyślał wojownik, widząc jednocześnie jak Lando wyjmuje miecz, a Wolfgang patrzy na niego porozumiewawczo. W wizjerze widział kołyszące się miarowo sylwetki trupów – jakieś pięć metrów przed sobą… trzy… dwa… Edwin ciął zza bioder, włożył w cios prawie całą siłę. Poczuł jak ostrze uderza w ciało przeciwnika. Krasnolud zatoczył się jednak tylko do tyłu, odrzucony impetem i sam groteskowo zamierzył się pordzewiałym mieczem. Wojownikowi zostało tylko tyle przytomności, żeby natychmiast sparować. Kątem oka widział że w podobny sposób zareagowali wszyscy trzej, przy czym Lando jeszcze zdążył poprawić po ciosie. Z murów rozległa się kolejna salwa, jednak jej efekty pozostały niewidoczne dla walczących. Następnego ciosu truposz też nie uniknął, przy czym jednak dał za wygraną padając teatralnie na ziemię. Z prawej strony dobiegło Edwina przekleństwo i syk bólu – „Zdaje się że ktoś oberwał” – zdążył tylko pomyśleć, gdyż w tej samej chwili pordzewiałe ostrze zadzwoniło po jego kolczudze, rozcinając powierzchownie prawą rękę. Wolfgang wydawał się być poważnie ranny, Lando walczył z dwoma trupami naraz. Następne potężne cięcie zza pleców pozbawiło kolejnego przeciwnika ręki. Krasnolud osunął się z bulgotem na ziemię. Mimo ran wszyscy walczyli. Edwin widział przez szparę hełmu potężnego, opancerzonego krasnoluda, który pozostał nieco w tyle i raz, po raz przyjmował na siebie magiczne pociski ciskane przez Rimmona z muru. Lando walczący nieco z boku ledwo już dawał rade parować ciosy przeciwników. Słyszał jak Wolfgang upadł. Zerknął. Rycerz leżał teraz w kałuży krwi za nimi, ale jego jęki wskazywały na to, że jeszcze żyje. Wtem uwagę wojownika przykuło coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Dotychczas udało im się powalić 3 wrogów. Najeżone strzałami, cuchnące truchła krasnoludów zaczęły się jednak podnosić…
Edwin spojrzał na Lando. Ten zwinnym obrotem wyminął spadające na niego ostrze, poczym zaczął biec w stronę – o zgrozo – dowódcy krasnoludów !Wojownik niewiele myśląc uczynił to samo, uprzednio wytrącając z równowagi swego przeciwnika uderzeniem pancernej rękawicy. Jakieś pięć metrów przed sobą widział biegnącego łucznika -„Te trupy są wolne, nie powinny nas dogonić” – pomyślał, pamiętając o pozostawionych z tyłu nieumarłych. Pamiętał też o tym że gdzieś tam leży Wolfgang, który ranny nie ma szans się obronić. Znał go jednak dopiero od dwóch dni, za krótko by się tym przejąć. Lando uderzył wściekle, wykorzystując swój rozpęd. Na niewiele się to jednak zdało. Krasnolud w zbroi niedbale sparował cios toporem, a łucznik siłą rozbiegu minął go, ledwo łapiąc równowagę. Edwin uśmiechnął się. Po pierwsze dlatego że Lando wyszedł bez szwanku ze starcia, a po drugie dlatego, że ułatwił mu zadanie. Krasnolud nie miał szans sparować jego sztychu, chociażby dlatego, że dwuręczny miecz miał o wiele większy zasięg niż broń przeciwnika. Ostrze uderzyło w napierśnik krasnoluda, przebijając go. Edwin poczuł jak miecz przeszywa też naplecznik. Wojownik był pewny że przebity na wylot nieumarły musi upaść. Nie upadł. Zmierzył go jedynie ponurym spojrzeniem zupełnie białych, wodnistych oczu. Edwin wiedział, że teraz trup zada cios. I wiedział że tym razem on będzie za wolny…
… świst… krew zalała mu twarz… głowa krasnoluda drgnęła, poczym odłączyła się od korpusu i spokojnie spadła na piasek drogi, tocząc się jeszcze parę metrów. Reszta zsunęła się z broni Edwina. Naprzeciw niego stał Lando z mieczem w ręku, dysząc ciężko. Edwin uśmiechnął się. Chociaż wcale do śmiechu mu nie było. Krew, a raczej czarna, zgniła posoka spływała mu do oczu. Może dlatego za późno zorientował się że usta Lando wcale nie składają się w jego krzywy, dobrze mu znany uśmiech. Nie zdążył usłyszeć co łucznik chce krzyknąć. Zdążył jedynie poczuć potężne uderzenie w głowę i zobaczyć zbliżające się ciało powalonego dowódcy krasnoludów, w którego objęcia padał…