Więzienie wieczności
W świeżym, poburzowym powietrzu rozległo się wesołe świergotanie wróbla. Liściasty las przyciągał wzrok swą rześkością i czystością. Łatwo było zapomnieć o cichej dostojności jednego z najstarszych borów tu, w Kaedwen; ukrytej pod pozorem nowości. Ta puszcza nadal trwała, niezmienna, mimo kolejnych pokoleń ludzi wdzierających się coraz głębiej w trzewia świata. Jak długo mogła jeszcze znieść ekspansję człowieka? Sądząc po jego wyczynach na Zachodzie, niedługo. Czas, wbrew pozorom, nie odgrywał tu większego znaczenia. Problem nie polegał na okresie, za jaki dojdzie do ostatecznego upadku , lecz na samym fakcie, że do niego dojdzie.Daevinn wstał z trawy i ruszył w stronę pasącego się opodal wierzchowca. Czas ruszać. Bynajmniej nigdzie mu się nie śpieszyło; nawet elf może się znudzić długim popasem w jednym miejscu. Zapragnął ruszyć dalej przed siebie. Kierunek nie miał znaczenia. Już nie.
Droga, na którą natrafił po dwudziestu minutach przedzierania się przez krzaki i karłowate sosny wiodła znikąd donikąd. Przynajmniej zdaniem Daevinna. Bo dokąd mogła prowadzić? Do jednego z tych brudnych, ludzkich miast, gdzie traktowano go w najlepszym wypadku jak kuglarza, a w najgorszym jak niebezpiecznego szaleńca? Jak odmieńca? Gdzie nie można było przez chwilę popatrzeć na dziurawe rondle sprzedawane przez jakiegoś zawszonego dziada, a tabuny produkowanych masowo bękartów ciągnęły za koniem, niczym śmierć za maszerującą armią? Tak. O niczym innym nie marzył, tylko o powrocie do tego siedliska zarazy.
Elf pojechał w lewo, chociaż niewielką stanowiłaby różnicę podróż w przeciwną stronę. Daevinn uważał, że lewa strona jest bardziej uprzywilejowana, godniejsza, mimo że nie miał na to żadnych racjonalnych dowodów. „Jeżeli mam przed sobą dwie ścieżki, i o żadnej z nich nie wiem absolutnie nic, i nie mam żadnych pobudek, by wybrać którąkolwiek, to lepsza jest ta po lewej”, sądził elf. Rozejrzał się wokół. Las był gęsty, krzewy i drzewka stanowiły nierozerwalny mur, z którego gdzieniegdzie, jak wieżyczki obronne, wybijały się buki, dęby i jesiony. Cieszył oko swą głęboką zielenią, uspokajająco działającą na duszę elfa.
Wspomnienia przyszły same, zresztą teraz Daevinn nie miał niczego oprócz nich, więc nie miały problemów z oderwaniem się od dna ciepłego jeziora podświadomości i wypłynięciem na powierzchnię. Kiedy ktoś żyje bardzo długo, nie odczuwa upływającego czasu, takie pojęcie niemalże dla niego nie istnieje. Dla elfów życie nie dzieliło się na etapy czy epoki, nie było w nim okresów panowania takiego a takiego króla, momenty przełomowe i zwroty w dziejach historii nie istniały. Potem nadeszli ludzie, wraz z mentalnością zdobywcy. Podbili ten świat i narzucili swoje podejście do niego innym. Zrazu robili to po dobroci, lecz kiedy ktoś się opierał, nie chciał dostosować, asymilowano go siłą. Elfy mogą zaprzeczać, mówić, że nikt nigdy na nich nie wpłynął, ale to nie jest prawda. Bo trzeba przyznać, że kiedy po jednej salwie z kusz giną mieszkańcy całej leśnej wioski, to coś się zmieniło w wiecznym kole czasu. „Coś się kończy, coś się zaczyna”, jak to się szumnie mówi. Daevinn nie wiedział, czy rzeczywiście coś się zaczęło, ale był pewien, że dla elfów się skończyło.Po pewnym czasie Daevinn ujrzał wioskę. Drzewa, które niegdyś ją otaczały zostały prawdopodobnie zrąbane, ale elf mógłby przysiąc, że nie wytrzymały smrodu i poszły rosnąć gdzie indziej. Na środku osady tkwiła samotnie wielka kałuża gnojówki, w której taplały się dzieci. Umorusani, zarośnięci ludzie krzątali się po okolicy, wypalając smołę, przycinając ścięte drzewa w równe pieńki lub zajmując się innymi, równie fascynującymi pracami. Jeździec udał się w stronę najlepiej wyglądającej chaty, chociaż sklecona z krzywych desek szopa sprawiała wrażenie gotowej załamać się przy silniejszym wietrze. Na powszechne zainteresowanie swoją osobą z wyższością nie zwracał uwagi. Daevinn zeskoczył z konia i zapukał w spróchniałe drzwi.
– Czego? – zapytał wprost krępy wilkołak, wychylając się po chwili z wejścia.
– Ellea? – rzekł elf, klepiąc się po brzuchu i wskazując na liche poletko kapusty, rosnącej opodal chaty. Porozumiewał się w ten sposób nie raz i robił to już niemalże automatycznie.
– Czegoo? – lykantrop zdawał się nie rozumieć, ale jego zdolności interpretacyjne poprawiła złota bransoleta, którą Daevinn odpiął bez słowa z przegubu ręki i wręczył gospodarzowi.Pięć minut później elf znów podróżował; na południe, czego dowiedział się we wiosce. Otrzymaną kapustę żuł zarówno z głodu, jak i dla zabicia czasu. Czas. Wlókł się powoli, jakby świadom mąk, odczuwanych przez Daevinna, pragnący okrutnie przedłużyć cierpienia. Czymże jest podróż, jeśli na jej końcu nie ma zaspokojenia? Pozostaje tylko powolne umieranie, upadek i degeneracja, tak dotkliwa dla niegdyś szlachetnej i pięknej rasy. Czas, niegdyś obojętny dla elfów, uwięził ich w pułapce bez wyjścia, prócz śmierci. Jedynej pewnej rzeczy na tym świecie.Agonia elfów rozpoczęła się dawno temu, jeszcze przed nadejściem człowieka. Coś się wydarzyło, coś, co wymusiło na Seidhe związki z ludźmi. Trzeba było zachować godność i odrzucić małpoludy z powrotem do morza, znaleźć inny sposób. Potem było za późno. Ale pojawiła się Aelirenn. Oskarżana przez głupców o poprowadzenie elfiej młodzieży na śmierć. O doprowadzenie do upadku całej rasy, bo jakoby, tylko młodzi mogli mieć dzieci. Co za brednie! Wtedy nic już nie mogło pomóc, gdyż doszło do permanentnych zmian genetycznych i cały legion ochoczych i gotowych do prokreacji prawie-dzieci na nic by się nie zdał. Śmierć była elfom pisana, lecz mogły przynajmniej starać się umierać z honorem, z mieczem w ręku. Tak jak wojownicy Aelirenn, która w rzeczywistości nie miała za co przepraszać. Wybrała jedyną słuszną drogę, bowiem pułapka czasu miała już wtedy pełne władanie nad Seidhe.
Daevinn zatrzymał konia. Przyjrzał się stojącemu niedaleko drogi dębu. Znał to drzewo; stąd do brodu na Likseli było nie więcej niż trzydzieści mil, a dwanaście mil na zachód lotem wrony znajdował się główny trakt regionu. Do Shaerrawedd mógł dotrzeć jeszcze przed zmrokiem. Mógł. Ale nie chciał. Pewne rzeczy lepiej zostawić swojemu losowi, poza tym wciąż wiele hien pojawiało się w okolicach ruin, wydłubując resztki kamieni szlachetnych i szukając tajnych wejść do nieistniejących podziemi. Zresztą nie miał tam czego wspominać, Aelirenn znał tylko z opowieści i obrazów. Ale Larę Dorren widział na własne oczy.
Tak. Lara Dorren. Tylko pamięć jej oczu nadawała nikły sens istnieniu Daevinna. Tylko ona sprawiała, że nie rzucił się dotychczas ku ostateczności, jedynemu wyjściu z pułapki czasu. Jej wiara była jedyną nadzieją, jaką posiadał. Ale Lara Dorren nie żyła, została podstępnie zamordowana! Lecz czy gdyby była wśród żywych, czy coś by się zmieniło? Nic. Więzienie wieczności, jednak zmierzające ku końcu istnienia, nie wypuści nikogo ze swych objęć. Tak, coś co trwa w nieskończoność nie może się skończyć. Paradoks, nieprawdaż? Czy błąd w ludzkim rozumowaniu?
Kilkadziesiąt stóp za Daevinnem rozległ się cichy dźwięk łamanych gałęzi. Elf wiedział, co się zaraz wydarzy, jeszcze zanim mignęła w gąszczu stal i zanim usłyszał jęk napinanej cięciwy łuku. Zbliżył się za bardzo do ruin Shaerrawedd, w dodatku w środku dnia. Mimo że często myślał o śmierci, nie przestał się jej obawiać. Wiedział jednak, że jest ona nieodwołalnym następstwem życia, a sytuacja, w której się znalazł była beznadziejna. Po cóż więc się martwić?Po raz pierwszy od stu sześćdziesięciu ośmiu lat miał być wolny, nieskrępowany pułapką czasu. Daevinn zamknął oczy i ujrzał wyjście.
W sumie wolę „Piękny dzień”, ale to opowiadanie jest (jak i poprzednie) bardzo dobre warsztatowo. Dlatego zdecydowałem się na 8. Ciekawe spojrzenie na elfy.
Nie ciekawe, a jedyne właściwe… bardzo mi sie podoba… może dlatego, że mam bardzo podbne spojrzenie na tę rasę w tym właśnie świecie… 🙂
Shade widze że jesteś osobą która na prawde rozumie tą rase.Nic dodać nic ująć.Bardzo dobre po prostu.
Genialne. Masz świetne opisy. Bardzo plastyczne i obrazowe, nacechowane bogatym słownictwem. Najbardziej z tego wszytkiego podobało mi się właśnie to przedstawienie rzeczywistości z punktu widzenia elfa. Takie… prawdziwe. W ogóle czytając twoje opowiadania czuję się jakbym czytał, może nie samego Sapkowskiego, ale kogoś kto bez problemu mógłby gdzieś publikować. Jeszcze raz brawo.
Pozdrawiam
Opis elfiej mentalności jest suuuper!
Jest tylko małe „ale”…
Wiesz, ta kapusta za elfią, złotą bransoletę nie wygląda poważnie …
Całkiem,całkiem, a z tą kapustą rzeczywiście przegiąłeś.
Świetne opowiadanie, napradę. Tylko ja jestem takim optymistą, że nawet dla elfów widzę przyszłość inną niż gorzkie rozpamiętywanie minionych dni
Już pierwsze zdanie uderza w czytelnika ogromną dozą wiedzminowego klimatu… 😉 Genialnie oddany nastrój sagi, brawo. Kurde, aż zatęskniłem za jakąś lekturą fantasy, albo za sesyjką W:GW… mmm…
Dzine, że wcześniej nie widziałem, tego opowiadania – 10.