„BEZDECH”

Czy życie jest tylko pasmem nieszczęść, które – właśnie w momencie gdy spijasz z powietrza ostatni haust nadziei – przerywa się bezdźwięcznie, pęka jak pajęcza nić?

Melirenn mogłaby się z tym chyba zgodzić. Przynajmniej jeśli chodziło o życie i śmierć innych. Sama wyobrażała sobie, że jej śmierć będzie wyjątkowa. Skoro i tak miała nadejść, to niech chociaż będzie piękna: błyskawice na czarnym niebie, burza i ulewa – zapłaczą po niej bogowie. Któż jest tego godny, jeśli nie ona?
Miała dopiero 75 lat, więc jak na elfkę była młoda. Prawie dziecko. Ale tym przestała się już przejmować. Odkąd potrafiła napiąćsześćdziesięcio funtówkę wszyscy musieli się z nią liczyć. A już na pewno ludzie…
To zabawne nie mieć nic do stracenia, to naprawdę otwiera oczy na niektóre sprawy. Aludzie… oni mieli tyle do stracenia. „Och, to było kiedyś nasze” – płakało coś w duszy Melirenn – „więc odbierzmy im to, odbierzmy, odbierzmy…”

Na początek życie. Pamiętała dokładnie swoją pierwszą …ofiarę. Jakiś knecht w podartym kaftanie – biegł w jej kierunku, a ona drżała jak liść na wietrze: łuk omal nie wypadł jej z rąk. Na szczęście, przyszło opamiętanie: w sam czas. Dostał w szyję i więcej już się nie podniósł. Melirenn także przez dłuższą chwilę nie mogła się podnieść: widok rzężącego, kopiącego ziemię i bluzgającego krwią mężczyzny przyprawił ją o mdłości. Potem Helieth śmiał się, że jest jeszcze za mała… ale to się już nigdy nie powtórzyło. Nigdy.
Tylko coś czasem skręcało w żołądku gdy Aneiron strzelał „im” w plecy, gdy Deleine pchnęła mieczem ciężarną kobietę, gdy Helieth nie brał jeńców. Nigdy nie brali jeńców. Nigdy…
Ale przecież wiedziała co robi i nigdy, przenigdy nie wycofałaby się.
I nawet do uczucia bliskiej śmierci przyzwyczaiła się. Bo dla czego i dla kogo miałby niby żyć? Dla wspomnień? Tych wolałaby nie mieć. Jej rodzice nie żyli… Zresztą całe komando miało takie wspomnienia. Melirenn obudziła się kiedyś w środku nocy: to”Deireadh Deleine” płakała przez sen jak mała dziewczynka, krzycząc „Ma modron!”. Koszmar… koszmar – na jawie i we śnie. A wszystko przez ludzi. 

„Więc odbierzmy im, odbierzmy, odbierzmy…”

Było co. Gdy pędzili konno leśnym traktem przez kaedweńskie puszcze, gdy wiatr rozwiewał jej włosy, gdy była tylko rozmazana zieleń drzew, świst powietrza w uszach – wiedziała, że jest wolna. I że trzeba tak trzeba, ess tedd, ess tedd. „Odbierzmy… odbierzmy…”

Tamtego dnia było podobnie: Helieth zdecydował, że napadną w nocy na pewną zbyt daleko wysuniętą ludzką osadę. Każda była zbyt wysunięta, ale od czegoś trzeba było zacząć.
Noc okryła świat aksamitem czerni i Melirenn znowu miała krótką chwilę by pomarzyć. Chociaż… o czym niby? Ostatnio często zastanawiała się o czym marzyły kiedyś dziewczyny w jej wieku i nie potrafiła sobie tego zupełnie wyobrazić. Było już chyba za późno: i ona, i Helieth, i Deleine, i reszta, skazani byli na brak marzeń, na życie z dnia na dzień i na beznadzieję, która dławi chęć do życia.
Taniec śmierci znowu miał tę samą melodię i rytm. Przerażeni dh’oine wyskakiwali z podpalonych chat prosto na szypy Melirenn, Laveina i innych. Prosto na miecze Deleine i Helietha. 

„Odbierzmy, odbierzmy…”

Nagle z chaty wybiegła dziewczyna: podobnego do Melirenn wzrostu, nawet podobnego koloru włosy. Krzyknęła, gdy przeleciała obok niej strzała. W tym momencie jak spod ziemi pojawił się chłopak – wziął ja za rękę i pociągnął w stronę lasu. Głupcy, myśleli, że zdołają wymknąć się. Szyp posłany prze Melirenn trafił dziewczynę w kark. Upadła bez jęku. Melirenn prędko sięgnęła po drugi bojąc się, że chłopak jej ucieknie. Ale nie: ten głupi dh’oine został i klęczał nad trupem dziewczyny coś tam wykrzykując w ich prostackiej mowie. Spojrzał w stronę Melirenn. A w elfce coś zagrało: wyszła zza zasłony drzew, podeszła bliżej. Ognie płonącej wioski oświetlały dokładnie postać chłopaka, ale on sam nie mógł widzieć więcej niż jej ciemną sylwetkę na tle pożogi.Wymierzyła prosto między oczy. „Czemu nie uciekłeś, peste?” Dostrzegła, że trzyma martwą za rękę. Ale nie zawahała się. Jęk i świst. Jęk i głuchy odgłos padającego na ziemię ciała.
-Eleine aspear, sor’ca. – pochwalił Helieth.

Rankiem z wioski pozostały już tylko zgliszcza. I coś się wypaliło w sercu Melirenn. Jej nikt nie trzyma za rękę nawet gdy jest żywa…
„Odbierzmy… odbierzmy…” załkało coś w środku.
Ale teraz Melirenn nie była pewna, czy dalej chodziło o to, by odbierać elfie dziedzictwo z rąk dh’oine, czy o to, by odebrać to, co jej odebrano. En’ca minne…

Kolejne dni otoczyły ją mgłą jednostajności i zapomnienia. Otrzeźwienie przyszło dopiero tamtego dnia, pod koniec Midaete. To się musiało w końcu stać. Ta wioska okazała się być lepiej strzeżona. Aneiron zginął, gdy bełt z kuszy wbił mu się w oczodół, Deleine, gdy miecz rozpłatał jej klatkę piersiową. Ona sama i Helieth, oboje ciężko ranni, przedzierali się przez puszczę, uciekali jak zwierzyna, szczuta psami, brocząca krwią… skazana na zagładę. Upadła, nie była w stanie biec dalej… przez mgłę zobaczyła twarz Helietha: spojrzał na nią i …więcej go nie widziała, bo ciemność owinęła ją nieprzebytym całunem … 

Po nieskończenie długim czasie, choć naprawdę musiało to trwać zaledwie chwilkę, otwarła oczy. Całe ciało było zdrętwiałe, każdy oddech jak cios sztyletem, zranionego ramienia nawet nie czuła. Z wysiłkiem oparła się o drzewo, czuła jak coś kładło się niemożebnym ciężarem na płuca: czy to właśnie jest śmierć? Krew, ból i błoto? A przecież miały być błyskawice i szloch bogów. „W snach, mała. W snach…” – odpowiedziała sam sobie. „To śmieszne” – pomyślała – „ale chyba niczego im nie odebrałam. Oprócz kilku istnień – nic. Za to oni mi tak. Oni mi? Och, raczej ja sama sobie…”. W oddali słychać było zbliżającą się pogoń. Dopiero teraz dostrzegła, że obok leżał Helieth. Szkliste oczy wpatrywały się w osłonięte dachem konarów niebo. 
Nie mógł nawet spojrzeć na gwiazdy, które tak ukochał. Melirenn wyciągnęła rękę i schwyciła go za dłoń, umazaną w zeschłej krwi.

Krzyki były coraz bliżej.
„Pomyliliśmy się Helieth… pomyliliśmy się: <>, to zła droga… bo widzisz… ja nie mam niczego….niczego im nie odebrałam….tak naprawdę. Co teraz mamy? Nie mieliśmy nawet nigdy tego czegoś, tak ludzkiego, z czego tak się śmialiśmy: nadziei….Oni chwytali ją jeszcze ostatnimtchnieniem… A my? Czy nie żyliśmy na jednym wielkim bezdechu?… Chciałabym zobaczyć gwiazdy… Jeszcze ostatniraz… Czy tam jest odpo…”

Melirenn zakasłała. Krew prysnęła na zielony kubraczek. Uśmiechnęła się wspominając tamtego chłopaka. Nie, jemu na pewno nie była w stanie odebrać tego, co miał. En’ca minne…

Tamtej nocy na niebie nie było gwiazd.

Koniec